Nazwisko po mężu w 2022 roku, czyli gdy "mój ci on" wchodzi za mocno. Serio dziewczyny?

Helena Łygas
27 lipca 2022, 17:54 • 1 minuta czytania
Kobiety nie są od lat wydawane za mąż. Za mąż po prostu wychodzą. To przesunięcie semantycznego środka ciężkości od bycia przedmiotem do bycia podmiotem nie wyrugowało jednak tradycji przyjmowania nazwiska męża. Nieciekawej na kilku płaszczyznach.
Można przyjąć po ślubie nazwisko męża, tylko po co? fot. Vadim Paripa / Unsplash

Czas najwyższy przestać mówić kobietom, co powinny, a czego nie. Podobnie jak czas najwyższy skończyć z oczekiwaniami dotyczącymi wyglądu.


Tyle że, o ile trudno znaleźć kobietę, która by się z tym nie zgodziła, trudniej znaleźć taką, która byłaby zupełnie wolna od wątpliwych zdobyczy patriarchatu. Jak wewnętrzne przekonanie, że coś "powinna" wyłącznie z tytułu bycia kobietą. 

Zainfekowane patriarchatem

Uważam, że jednym z istotniejszych wyzwań stojących przed współczesnymi kobietami, jest praca nad tym, by nie opresjonowały same siebie (sorry, ale przyznanie kobietom należnych im praw człowieka to raczej wyzwanie dla rządu).

Co z tego, że wiesz, że nie musisz golić nóg, jeśli i tak to robisz, żeby przypadkiem nikogo nie obrzydziło kilka włosków, u mężczyzn przechodzących niezauważenie.

Albo: jesteś od kilku lat sama i brakuje ci seksu, ale nie możesz przełamać się, żeby iść do łóżka z osobą, z którą nie jesteś w związku. Nie, żebyś była szczególnie romantyczna czy pruderyjna — po prostu nie umiesz pozbyć się z głowy słowa "puszczalska", którym dyskredytowano dziewczyny w liceum. Co zrobiłby na twoim miejscu facet? Oh, well…

Albo 2: chcesz być pewną siebie, silną kobietą, ale od dwóch lat zbierasz się, żeby pójść po podwyżkę, po którą koledzy z pracy chodzą jak w zegareczku co pół roku. Nie mają z tym problemu, bo i nie zastanawiają się nieustannie, czy są dość dobrzy, czy zasłużyli, a wreszcie czy nikt nie pomyśli, że to na ładne oczy. 

Wspaniale, że kobiety w Polsce walczą z opresją, głosując, podpisując petycje i wychodząc na ulice. Tyle że poza sprawami wielkiej wagi, są i te dotyczące codzienności, które jednak uwierają jak kamyk w bucie, który nie tak łatwo wyciągnąć. 

Można by wykrzyknąć — no halo! Czemu to kobiety mają (znów) się zmieniać, niech się zmienia społeczeństwo. No i w sumie racja, tyle że trudno wydać dekret z rodzaju: "Drogie społeczeństwo, weź wyrównaj gender pay gap i zapominamy o slut-shamingu. A właśnie — masz czas do jutra". 

Mamusia patrzy w lustro

Społeczeństwa mają to do siebie, że replikują swoje wartości i struktury. Pierwsza socjalizacja? Dom rodzinny. Matka może mówić córce, że wygląd nie świadczy o wartości człowieka, ale co z tego, jeśli codziennie będzie narzekała na dodatkowe kilogramy i zmarszczki, z którymi nieustannie będzie walczyła. No i jak myślicie, jakie przekonanie tu replikujemy? Że wygląd jest nieważny? 

Z kolei z częścią zjawisk okołospołecznych tak to już jest, że póki o nich nie przeczytamy, ich nie dostrzegamy. Weźmy taki gaslighting – ktoś mógł latami słyszeć od partnera "wymyślasz", "przesadzasz", "masz urojenia", "zwariowałaś" i zamiast zauważyć w tym manipulację, zaczął kwestionować własne uczucia i wspomnienia. 

Inny, choć wspomniany już przykład – nie pomyślisz o gładkich kobiecych nogach jako o dziwnym standardzie, jeśli nie wiesz, że zaczęło się od burzy mózgów speców od marketingu.

Usiłowali wymyślić, jak zwiększyć obroty firmy produkującej maszynki do golenia. Wtedy jakiś geniusz wpadł na pomysł, że przecież nic nie zwiększy sprzedaży tak bardzo, jak opchnięcie ich połowie społeczeństwa, która do tej pory się nie goliła — kobietom. 

Wystarczyło postraszyć je byciem niezadbaną – a niezadbane przecież nie mają co liczyć na powodzenie u mężczyzn. Uroda — a raczej wpisywanie się w ustalone kanony — było wówczas tym ważniejsza, że było często jedyną walutą, którą kobieta mogła zapewnić sobie lepsze życie. 

Tzw. porządek rzeczy

Zapytacie — a gdzie tu niby historia nowego nazwiska? W zasadzie to całkiem po sąsiedzku. Przyjmowanie nazwiska męża spokojnie wpisuje się w patriarchalny hardware – nakazu nie ma, ale jakoś trudno się wyłamać. "Tak się robi", "to tradycja", "no przecież jesteście rodziną", "matka z innym nazwiskiem niż dziecko?".

Może i nie jest on podobnie niefunkcjonalny, jak zinternalizowane przekonania, że należy być zawsze skromną, potulną czy "przyzwoicie" ubraną, ale większości swoich przekonań warto przyjrzeć się z boku. A już zwłaszcza tym, do których nie doszliśmy samodzielnie, a dodatkowo ich sens jest dyskusyjny lub nieznany. 

Inny aspekt to częsty brak świadomości, skąd w ogóle ten zwyczaj (nie inaczej, niż w przypadku golenia nóg – tak, wiem, że używam tego przykładu po raz 3, sorry). Trudno kwestionować coś, co uważamy za tzw. porządek rzeczy.  

Przyjmowanie nazwiska mężczyzny przez kobietę to tradycja. Podobnie, jak tradycją (gdzieniegdzie jeszcze funkcjonującą) było scedowanie organizacji wesela i pokrycia jego kosztów na rodzinę panny młodej. Oba te zwyczaje się łączą. 

Dziwi nas obca kulturowo tradycja ofiarowywania rodzinie kobiety słynnych "40 wielbłądów". Kojarzy się z handlem wymiennym (zwany dziś barterem). Tyle że podobną funkcję pełnił u nas posag i wyprawa ślubna. Jasne, posag miał też zabezpieczać kobietę na wypadek śmierci męża, ale w praktyce bywało różnie. O gold diggerkach nikt jeszcze nie słyszał, grasowali za to łowcy posagów. 

Oto rodzina kobiety w pewien sposób płaci (choć można i grzeczniej: okazuje wdzięczność w formie materialnej) za przejęcie opieki nad kobietą. Wówczas córki nie "wychodziły za mąż" - za mąż się je wydawało. Spod władzy ojcowskiej przechodziły w ręce mężów.

Długo w świetle prawa żony były de facto własnością mężów. Ot, żywy inwentarz – z tą drobną różnicą, że własną jałówkę można było pozbawić życia, a zabicie własnej kobiety było karalne.

Czym była więc pierwotnie zmiana nazwiska? Symbolicznym aktem własności, przypisaniem kobiety do mężczyzny, któremu od teraz miała podlegać. 

I jak, przyjęcie nazwiska męża jest romantyczne? Błagam… Jasne, czasy się zmieniły, żony nie podlegają już mężom (a przynajmniej nie w świetle prawa, bo za zamkniętymi drzwiami bywa różnie). Ale i tak nie rozumiem, jak można wiedzieć, jak zaczęła się ta tradycja i pragnąć ją kultywować. 

Zwodniczy indor

Mała analogia. Chyba każdy kojarzy Święto Dziękczynienia, no wiecie: wielkie indyki, rodzinne posiadówki. W szkołach uczy się dzieci, że to na pamiątkę pierwszych dożynek osadników w kolonii Plymouth – jednej z pierwszych udanych prób osadnictwa w dzisiejszych Stanach.

Tyle że coraz więcej Amerykanów nie chce już obchodzić Święta Dziękczynienia. Zasiedlanie Stanów nie przypominało bowiem sielskiego obrazka z filmów kostiumowych. Osadnicy wyżynali nie tylko lasy, ale i rdzennych mieszkańców. Przynieśli im zarazy, traktowali jak podludzi. Co tu kultywować? 

Oprócz odrzucenia tradycji, które kultywują – mówiąc oględnie – słabe zwyczaje przodków, jest jeszcze aspekt praktyczny. 

Przezorny zawsze ubezpieczony

Niestety jestem z tych, którzy uważają przysięgę "i że cię nie opuszczę aż do śmierci" za naiwną. Trudno przewidzieć, w jakim miejscu w życiu będziemy za pięć lat (sorry, rekruterzy), a co dopiero za 25 czy 50. Nie wiem, czy ludzie się zmieniają, wiem natomiast, że zmieniają się ich potrzeby i dynamika związku.

Jedne relacje może to budować, inne — rozwalić i to nawet przy najlepszej woli z obu stron (bo i nad czym tu pracować, gdy jedna ze stron zapragnie nagle gromadki dzieci, których druga nie znosi).

Jest coś takiego jak ranking najbardziej stresujących sytuacji w życiu człowieka stworzony na podstawie badań. Listę otwiera śmierć współmałżonka, na drugim miejscu mam rozwód.

Wyobraźmy sobie tę scenę rodzajową – współmałżonek chce rozwodu, ma kochankę, dziękujemy, do widzenia, było miło, ale się skończyło. Żona nazwana na cześć męża, wciąż uważa, że jest miłością jej życia. Tymczasem czeka ją walka o budowany wspólnie dom i tzw. samotne macierzyństwo.

Ach – no i wypadałoby jeszcze zmienić nazwisko, bo były mąż sobie nie życzy. Konieczność zmiany nazwiska, które nosiło się przez dwadzieścia lat, staje się wisienką na torcie tej osobistej tragedii. Symbolem zawiedzionych nadziei. 

Who is Jennifer Affleck?

Kobiety wychodzą dziś za mąż coraz później. 20-latka nie będzie miała raczej żadnego dorobku zawodowego. Może mieć go natomiast kobieta 35-letnia. Zmieniając nazwisko, pod którym jest znana w swojej branży, de facto zaczyna budować swoją markę osobistą od początku.

Musi pozmieniać maile, osoby, które kojarzyły ją z nazwiska, nie wiedzą, kim jest ta kobieta na LinkedInie. Gwiazdorski przykład sprzed kilku tygodni – Jennifer Lopez bierze ślub z Benem Affleckiem i przyjmuje jego nazwisko. No ja rozumiem, że to Ben Affleck, ale na miłość boską – Kobieto, jesteś Jennifer Lopez.

Nazwisko to też element tożsamości. Tak jak imię. I jedno i drugie słyszymy w życiu dziesiątki, jak nie setki tysięcy razy. Wyobrażacie sobie, że po 30 latach nagle nie jesteście już Anetą – od teraz macie na imię Balbina. Dziwna sprawa, co?

Są takie chwile w życiu człowieka, gdy "mój ci on" wchodzi za mocno. Przy czym raz zaklęcie "chwilo trwaj" utrzymuje się w mocy miesiącami, kiedy indziej zaś — latami. Tak czy siak, nikomu, kto był kiedyś szaleńczo zakochany, nie jest obce pragnienie jak najpełniejszego połączenia się z nową miłością. I są na to naprawdę lepsze sposoby niż przejęcie czyjegoś nazwiska. 

Czytaj także: https://natemat.pl/396345,rodzice-dzieci-z-niepelnosprawnosciami-i-nowi-partnerzy