Ci rodzice są Polakami, ale nie rozmawiają ze swoimi dziećmi po polsku. "To najlepszy prezent"

Dorota Kuźnik
19 sierpnia 2022, 06:05 • 1 minuta czytania
Rodzice rozmawiają z nimi jedynie w obcym języku, choć oboje są Polakami. Rodzimy język słyszą od dziadków i rówieśników. Nie boją się świata, a jak przekonują mamy, "lepszego prezentu swoim dzieciom nie mogą dać".
W niektórych domach rodzice nie rozmawiają z dziećmi po polsku Fot. Bartlomiej Magierowski/EastNews

Słyszeliście kiedyś o tym, że rodzice rozmawiali z dzieckiem w dwóch językach i dziecko w ogóle przestało się odzywać? Albo, że mówiło, nie umniejszając, jak obcokrajowiec, który miesza dwa języki naraz. To miało skutkować wyśmiewaniem przez rówieśników i traumą dla dziecka.


Na te opowieści, które jednak zdecydowanie można wsadzić między miejskie legendy, natrafiło oczywiście również wielu rodziców, którzy postanowili wychowywać swoje dzieci dwujęzycznie. I choć fakt, że są Polakami, ale do swoich dzieci zwykle mówią w języku obcym dziwi wiele osób, postawili na swoim. A teraz odcinają kupony.

Nuda na angielskim w szkole

Córka Doroty Spili ma osiem lat. Kiedy zetknęła się z angielskim w szkole, jej język był na poziomie młodzieży licealnej. Pewnego dnia przyszła do domu z otwartym podręcznikiem i rzuciła z wyrzutem:

– Widzisz, co tu jest? Przecież to są same kolory! Czego ja się tu mam uczyć – mówi Dorota. Dodaje, że jedynym problemem dwujęzyczności jest to, że dzieci odstają poziomem edukacyjnym od swoich rówieśników, a system tego nie przewiduje.

Oprócz tego, jak mówi Dorota, są jedynie plusy, bo dziecko naturalnie włada narzędziem, które w normalnych, systemowych warunkach, musi zdobywać przez długie lata.

Dorota wprowadziła swojej córce dwujęzyczność zamierzoną w wieku pięciu lat. Wcześniej były książeczki, bajki i audiobooki. Rozmowa zaczęła się nieco później.

– Pięciolatka to całkiem dojrzała osoba, więc patrzyła na mnie trochę dziwnie, gdy nagle zaczęłam mówić do niej po angielsku. Niekoniecznie też się na to godziła, dlatego robiłam to trochę na jej zasadach. Kiedy chciała, żebym przestała, przestawałam. Wracałam jednak regularnie z przemycaniem angielskich zdań. Powoli, krok po kroku i ruszyliśmy z miejsca – tłumaczy Dorota.

Teraz chwali się, że jest na takim etapie, że podczas zagranicznych wakacji, kiedy ktoś zaczyna mówić do niej po angielsku, ona wyciąga drugi język jak z kieszeni. Samo to, że pozbawiła ją poczucia dyskomfortu, czy nawet stresu, który towarzyszy wielu dorosłym w sytuacji, w której nagle trzeba sięgnąć po angielski, jest dowodem na to, że było warto.

"To dziecko cię nie rozumie"

Zdaniem Pauliny Tarachowicz najtrudniejsze we wprowadzaniu dwujęzyczności jest otoczenie. Jak mówi, czuła się początkowo bardzo dziwnie, kiedy zwracała się do dziecka na placu zabaw po angielsku.

– W domu szło dobrze, ale te wyjścia były bardzo stresujące, bo ludzie patrzyli dziwnie. Mówiłam więc po polsku, żeby "nie wzbudzać sensacji". Po czasie jednak pomyślałam, że dogadzając obcemu człowiekowi, robię krzywdę dzieciom, które zamiast czerpać z nowego słownictwa z placu zabaw, mierzą się ze skutkami mojego wstydu – tłumaczy propagatorka dwujęzyczności zamierzonej, czyli takiej, w której rodzice nie są native speakerami języka, w którym rozmawiają z dzieckiem.

– To jednak nie tak, że dwujęzyczność oznacza jakieś konkretne działania. Nie trzeba mówić tylko w jednym języku, ani dzielić równo czasu, który poświęcamy na dany język. Nie ma też obowiązku, żeby danym językiem posługiwał się tylko konkretny rodzic. Można i nawet trzeba dostosować to do potrzeb i możliwości swojej rodziny – tłumaczy Paulina.

Możliwości jest sporo. Angielski o poranku albo podczas kąpieli. Są też rodzice, którzy preferują model "pełnego zanurzenia", czyli mówią z dzieckiem wyłącznie w języku obcym, a na język rodzimy eksponują go poza domem. Jest też model OPOL (one parent, one language), zgodnie z którym dziecko rozmawia w danym języku z konkretnym rodzicem.

– Zwłaszcza te wersje dużej ekspozycji są silnie krytykowane przez otoczenie, czyli na przykład dziadków. Wśród argumentów często padają takie, że "dziecko cię nie rozumie". Albo, że skoro rodzic nie jest wybitnym anglistą, czy nie włada obcym językiem doskonale, to nie powinien być nauczycielem. Koronnym argumentem jest także to, że najpierw dziecko powinno porządnie nauczyć się języka rodzimego – tłumaczy Paulina.

Dodaje, że to argumenty absolutnie niezgodne z tym, co pokazują badania dotyczące dwujęzyczności zamierzonej, choć bywają na tyle bolesne dla rodziców, że ci zdecydowanie ograniczają działania związane z wprowadzaniem dwujęzyczności w swoich domach.

Dziecko "żadnojęzyczne"

Znana logopedka, prof. Jagoda Cieszyńska w jednym z ostatnich wywiadów użyła określenia, powołując się na swoje zawodowe doświadczenia, że dzieci, które wychowywane są dwujęzycznie, bez względu na to, czy rodzice robią to w sposób zamierzony, czy klasyczny (jeden rodzic jest native speakerem języka innego niż polski), mają problemy z właściwym opanowaniem jednego z języków.

Zdaniem prof. Cieszyńskiej dzieci powinny najpierw mieć bazę w postaci języka rodzimego, a później uczyć się języka obcego.

Podobne spostrzeżenia miała autorka popularnego kanału na YouTube, Arlena Witt. Jak przekonywała, wczesne uczenie dziecka dwóch języków ma więcej wad niż zalet.

Taka narracja, zdaniem propagatorów dwujęzyczności, jest krzywdząca i sprawia, że wielu rodziców rezygnuje z podjęcia wyzwania.

Ich zdaniem to również informacje sprzeczne z wieloma badaniami. Przykładem jest prof. Dzubalska-Kołaczyk, która z kolei twierdzi, że dwujęzyczność jest czymś naturalnym i to już od czasów antycznych.

– Koronnym argumentem, który trudno przebić jest to, że na świecie jest znacznie więcej osób, które od początku posługują się większą niż jeden liczbą języków. Zatem trudno wnioskować, że uczenie dziecka najpierw jednego języka "do porządku", jest jakkolwiek zgodne z prawdą – mówi Paulina Tarachowicz.

Dodaje, że ucho małego dziecka jest znacznie bardziej "plastyczne" i dzieci są w stanie znacznie łatwiej nauczyć się prawidłowej wymowy, gdy są małe. – Wystarczy spojrzeć na lekcje językowe, podczas których dorośli muszą wsadzać sobie do ust jakieś przedmioty, by prawidłowo nauczyć się wymowy pewnych głosek. Dziecko natomiast chłonie to w sposób naturalny i produkuje te dźwięki bez trudu – wyjaśnia.

Wśród argumentów sceptyków pojawia się również ten, że inwestycja w uczenie dziecka języka, którym nie będzie się posługiwało, jest stratą czasu i pieniędzy. W końcu, jeśli nie zadbamy o regularny kontakt z językiem, umiejętność mówienia w języku obcym może się zatracić.

– Kiedy moja córka poszła do szkoły, kompletnie porzuciliśmy na kilka tygodni angielski, bo zwyczajnie nie było na to przestrzeni. Kiedy po kilku tygodniach wróciliśmy do wieczornej rutyny i córka opowiedziała mi historie ze szkoły, usłyszałam tak skomplikowane frazy, że nie byłam w stanie wyjść z podziwu, skąd ona je zna – przytacza Dorota.

Zobaczysz, zamilknie na wieki!

Wśród krytyków metody dwujęzyczności pojawiają się także historie dzieci, które przestały mówić. Z taką sytuacją zetknęła się Paulina, której dziecko musiało leżeć w szpitalu.

– Przez długie tygodnie w szpitalu mój syn nie odzywał się do nikogo. Jeśli coś mówił, to tylko do mnie i to wyłącznie szeptem. Po wyjściu ze szpitala problem minął – nie wiedziałam, o co chodzi, ale wkrótce zgłębiłam temat mutyzmu. Polega on na tym, że w określonych sytuacjach dziecko przestaje się odzywać. Nie ma to jednak związku z dwujęzycznością – tłumaczy.

Drugim problemem może być w przypadku dzieci dwujęzycznych tzw. "silent period", czyli okres ciszy. Z nim również zetknęła się Paulina. Jej syn pozostawał kompletnie bierny na całą aktywność językową związaną z angielskim, która toczyła się wokół niego.

– Nie reagował na piosenki, na polecenia... Po prostu ignorował ten język. Kiedy mu przeszło, okazało się, że zamiast pojedynczych słów, używa złożonych konstrukcji zdaniowych – dodaje.

Mówię lepiej niż po intensywnym kursie językowym

Choć wszystko rozbija się wokół dzieci, z dwujęzyczności, jak podkreślają propagatorzy, czerpią garściami także rodzice. Oni sami, żeby umieć prowadzić rozmowy na skomplikowane i specyficzne dziecięce tematy, często zmuszeni są zgłębiać wiedzę.

Agata Miszkurka zorganizowała w Warszawie playdate'y, czyli spotkania dla mam z dziećmi w bawialniach. Maluchy mają przestrzeń do zabawy i możliwość wykorzystywania języka w praktyce (bo skoro wszyscy wokół mówią po angielsku, to staje się to naturalne), a matki możliwość wypicia kawy i spotkania się w gronie osób, które coś łączy.

– Pierwszy urlop macierzyński odczułam jako hamulec w rozwoju i dość samotny czas. Podczas drugiego urlopu macierzyńskiego zaangażowałam się w dwujęzyczność i organizowanie anglojęzycznej przestrzeni w bawialniach. Nie tylko mogłam spędzić czas w gronie dorosłych, spełniać się w roli organizatora i "wyjść z pieluch", ale nasze wielogodzinne regularne spotkania były intensywnymi konwersacjami językowymi – tłumaczy.

Agata dodaje również, że nie musiała czekać na to, aż dzieci dorosną, żeby móc się rozwijać i szkolić, a do pracy wracała z podniesioną głową i dumą, że tyle się udało osiągnąć.

Podobny przykład podaje Dorota, która jest z wykształcenia anglistką. Wracając z pracy powiedziała córce, że jest zmęczona, używając słowa "tired".

– Córka odpowiedziała mi, używając słowa "bushed", z którym nigdy wcześniej, mimo profesji, się nie zetknęłam. Okazało się, że wrzuciła potoczny wyraz, który zasłyszała w audiobooku. To dowód na to, że dzieci nie tylko chłoną lepiej niż my, ale też na to, że nie jesteśmy jedynym źródłem języka, którego się uczą – tłumaczy anglistka.

Propagatorzy dwujęzyczności zachęcają rodziców, by nie traktować braku wybitnych zdolności językowej jako argumentu do zaniechania edukacji w tym kierunku. – Po prostu nie bądźmy jedynym źródłem języka. Wystarczy wspomagać się audiobookami, bajkami anglojęzycznymi, bezbłędnymi książkami i materiałami autentycznymi, a dziecko samo zacznie nas poprawiać – wyjaśnia Paulina.

Jak pokazują badania NNB, w ramach projektu Languages and Emotions, największą przeszkodą w osiągnięciu dwujęzyczności u dziecka, czyli dojścia do momentu, w którym dziecko będzie płynnie władało dwoma lub większą liczbą języków, nie jest brak umiejętności rodzica, lecz brak wsparcia ze strony najbliższego otoczenia.

Otwartość na świat jest podstawą

Agata tłumaczy, że najważniejsze i najbardziej przełomowe było dla niej uświadomienie sobie, po co chce wprowadzać dwujęzyczność.

– Na początku mówienie do dzieci w języku obcym wydawało mi się sztuczne i wymuszone, dlatego trudno mi było zachować regularność w mówieniu do dzieci po angielsku. Kiedy zrozumiałam, że języki są i były ważną częścią mojego życia, moją pasją, którą chcę im przekazać, a przy okazji dawać im kompetencje, wszystko poszło zdecydowanie bardziej gładko – wyjaśnia Agata.

To, co podkreślają rodzice dwujęzycznych dzieci, to zmiana postrzegania świata i jego granic. Dzieci są znacznie bardziej otwarte na inne kultury, a wycieczka zagraniczna nie stanowi żadnej bariery.

To jak szeroki jest świat dla dzieci dwujęzycznych, ilustruje także przykładem Paulina.

– Przyszli do nas kiedyś na obiad czarnoskórzy goście z Rwandy. Dzieci rozmawiały z nimi na tematy związane ze zwierzętami, oczywiście po angielsku. Rozmowa toczyła się bardzo miło, a dzieci były w nią mocno zaangażowane – opisuje Paulina. Kiedy goście wyszli, rodzice podchwytliwie zapytali ich, czy czymś się od nich różnili. Jedno z dzieci odpowiedziało:

– Tak. Jeden miał bardzo czerwone usta, a drugi bluzę z klaunem.