Lewicka: Kaczyński jak Trump. Szykuje grunt pod "skradzione wybory"

Karolina Lewicka
05 września 2022, 10:32 • 1 minuta czytania
Jarosław Kaczyński wznowił, po wakacyjnej przerwie, swoje podróże po kraju. Zaczął od przyjaznej mu Małopolski – w 2019 roku PiS wziął w Nowym Targu 49 proc. oddanych tam głosów, a w pobliskim Nowym Sączu 52 proc. Druga z kolei Platforma Obywatelska miała w obu miastach wynik o połowę niższy. Nic więc dziwnego, że Kaczyński czuje się tam jak w domu.
Karolina Lewicka Fot. Stanisław Kowalczuk/East News

Z obu tych spotkań dotarła do opinii publicznej przede wszystkim dość kuriozalna odpowiedź prezesa na zarzuty opozycji o rozkradanie kraju. Nikt tutaj nie kradnie – zapewnił solennie Kaczyński i dorzucił: A już na pewno nikt nie kradnie bezkarnie.


Być może ta deklaracja uspokoi wątpiących chwilowo wyborców rządzącego ugrupowania, ale nie przysłoni prawdy. Reżim Kaczyńskiego i wierność jego zastępów są utrzymywane właśnie dzięki finansowemu drenowaniu państwa do samego dna. Kaczyński po prostu pozwala swoim ludziom "kraść", czyli bezprecedensowo tuczyć się na państwowym wikcie.

Wisienką na torcie nowotarskiego spotkania były zaangażowane śpiewy posłanki Anny Paluch i towarzyszącego jej zespołu ludowego "…i zdrowia, i szczęścia, i błogosławieństwa przez ręce Maryi". Twarzy prezesa nie było wówczas widać. Była przysłonięta kwiatami i celofanem od wręczonego mu upominku. 

W Nowym Targu padły jednak też słowa, którymi należy zająć się zupełnie na poważnie.

Kaczyński straszy "tragedią" w wyborach

Po pierwsze, Kaczyński znowuż stwierdził, że jeśli przyszłoroczne wybory parlamentarne wygra opozycja, to będzie to "tragedia". Tę opowieść sufluje od dobrych kilku miesięcy, przeciwstawiając sobie obóz władzy, czyli "suwerenną Polskę" i opozycję, czyli sługusów Berlina, Brukseli i Moskwy, pod których rządami kraj nasz ma obsunąć się w jakiś rodzaj podległości silniejszym graczom. Po prostu "Targowica".

Szykuje się zatem, jak wynika ze słów Kaczyńskiego, bój o wszystko, "bardzo ważne wybory".

Po drugie, Kaczyński zapowiedział "pewne zmiany prawne, które pozwolą lepiej kontrolować wynik wyborów". Co dokładnie miał na myśli, tego nie zdradził. Wszak już dziś PiS ma realną władzę nad procesem wyborczym, zmieniając wcześniej zasady powoływania członków PKW.

Kiedyś byli to sędziowie wskazywani przez prezesów Sądu Najwyższego, NSA i Trybunału Konstytucyjnego. Od dwóch lat sędziów do Państwowej Komisji Wyborczej wskazują, jakżeby inaczej, głównie politycy.

PiS skierował do tej instytucji np. swojego radnego z Warszawy. Jakby tego było mało, to o ważności wyborów orzeka stworzona przez PiS w Sądzie Najwyższym Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Na jej czele stoi dobra znajoma Andrzeja Dudy, prof. Joanna Lemańska.

Są w jej składzie osoby związane z Ordo Iuris czy notariusz, pracujący wcześniej w zespole powołanym przez Marka Kuchcińskiego. To nie są przypadkowi ludzie. Jakież zatem jeszcze inne "zabezpieczenia" swojej władzy chce wprowadzić PiS?

Po trzecie, Kaczyński wezwał swoich zwolenników do stworzenia "armii, która będzie strzegła wyborów". Jak dodał, tylko wtedy, kiedy taka armia powstanie, "możemy być pewni, że wynik będzie sprawiedliwy".

Na pierwszy rzut oka nie ma w tym apelu niczego niepokojącego. Do kontroli przebiegu wyborów szykuje się też, wspólnie z KOD-em, opozycja. Instytucje mężów zaufania i społecznych obserwatorów są elementem wyborczych uregulowań każdego demokratycznego państwa.

Opozycja zapowiada rozliczenie PiS

Ale nie można tych słów prezesa czytać bez kontekstu. Kontekst zaś jest taki, że PiS, i sam Kaczyński, panicznie boi się przegranej. Raz, że to oznacza utratę posad, pieniędzy i władzy. Dwa, że na horyzoncie zamajaczy wówczas groźba rozliczeń.

Liderzy partii opozycyjnych mówią o tym coraz głośniej (najpierw Tusk, ostatnio na Campusie Polska Przyszłości także Władysław Kosiniak-Kamysz), bo taka jest emocja ich elektoratów. Ów "bój o wszystko" należy zatem czytać tak: albo będziemy dalej bezkarni i bogaci, albo przyjdzie czas, by ponieść odpowiedzialność za swoje czyny i zostać oderwanym od koryta. 

Narracja o "skradzionych wyborach"

Dlatego PiS aż do wyborów będzie przygotowywać grunt pod ewentualne zakwestionowanie niekorzystnego dla siebie wyniku wyborów. Dokładnie tak, jak w Stanach Zjednoczonych robił to Donald Trump.

Przecież atak na Kapitol nie wziął się z powietrza. Najpierw, w trakcie kampanii wyborczej, prezydent bezpardonowo dezawuował swojego konkurenta i całe jego ugrupowanie. Partia Demokratyczna i Joe Biden stali się, w narracji Trumpa, uosobieniem wszelkiego zła. Identycznie, jak ugrupowania opozycyjne, głównie PO i Donald Tusk, w opowieściach obozu władzy i propagandzie mediów publicznych. 

Kiedy zaś stawało się jasne, podczas wieczoru wyborczego, że Biały Dom wymyka się republikanom z rąk, rozhuśtano społeczne emocje. Najpierw, jeszcze w trakcie liczenia głosów (!), Trump ogłosił się zwycięzcą, potem zażądał, by przestano liczyć głosy (!), wreszcie, kiedy 7 listopada media ogłosiły, że wygrał Biden, pojawiła się narracja o "skradzionych wyborach"

Dojrzewała ona przez dwa miesiąca, jakie dzieliły elekcję od zliczenia głosów elektorskich przez Kongres i formalnego zatwierdzenia zwycięstwa Bidena. 6 stycznia 2021 roku Trump po prostu wezwał swoich zwolenników, by „walczyli jak diabli”. A oni rozpoczęli szturm na Kapitol.

Jak wiemy z prac specjalnej komisji badającej tamte wydarzenia, Trump przez 187 minut wstrzymywał się z apelem o zaprzestanie ataku. Jednocześnie cały czas próbował nagiąć rzeczywistość na swoją korzyść, np. obdzwaniał senatorów, by storpedowali zatwierdzenie wyniku głosowania kolegium elektorskiego. Chciał też, jak zeznała doradczyni Trumpa, osobiście pojechać na Kapitol i stanąć na czele agresywnego tłumu! 

Co się stanie, gdy PiS przegra?

Czy podobne wydarzenia mogą mieć miejsce w Polsce, jeśli PiS przegra? I owszem, dlaczego nie? Na razie Kaczyński awansem oskarża opozycję, że ta nie uzna niekorzystnego dla siebie wyniku wyborczego.

Ponieważ prezes słynie z przypisywania innym swoich własnych intencji, należy czytać to tak: niewykluczone, że PiS nie uzna niekorzystnego dla siebie wyniku wyborczego. Trzeba się z takim scenariuszem na serio liczyć.

Nie po to PiS już dziś mobilizuje własnych wyborców do pilnowania, by wynik wyborów odzwierciedlał wolę wyborców, nie po to nieustannie straszy opozycją, czyniąc z niej zdrajców państwa i narodu, nie po to szerzy panikę moralną, by tych emocji nie próbować wykorzystać w sytuacji dla siebie niekorzystnej.

Nawet jeśli nie pomoże to w utrzymaniu władzy, to będzie stanowić kolejny mit, konsolidujący wyznawców prezesa PiS-u. Dokładnie tak samo, jak „skradzione wybory” nadal napędzają zwolenników Trumpa. 

Senator Kazimierz Michał Ujazdowski, z którym rozmawiałam ostatnio o jego książce "Instytucje i ich wrogowie", pisze w niej tak: „Po stracie władzy, PiS podtrzyma konflikt rozdzierający państwo i będzie się czuł zainteresowany tym, by reprezentowany przez niego odłam opinii publicznej, czuł się obco w przestrzeni publicznej. Nie mam wątpliwości, że będzie to polityka obliczona na prowizoryczność nowej władzy”. Kaczyński wszedł właśnie na drogę, która ma sprawić, że ta prognoza w pełni się ziści.