King "Cobra Kai" karate mistrz. Jeszcze żaden serial nie wciągnął mnie na takim poziomie! [RECENZJA]

Bartosz Godziński
16 września 2022, 16:36 • 1 minuta czytania
5. sezon "Cobra Kai" wciągnął mnie tak, że prawie przegapiłem stację. Akurat byłem zabiegany, więc nowe odcinki oglądałem na smartfonie w pociągu, w łóżku przed snem i czasem przed telewizorem. Jeszcze z żadnym serialem nie miałem tak, że nie chciałem tracić ani chwili, tylko dowiedzieć się natychmiast, co będzie dalej. To w tym momencie bez dwóch zdań moja ulubiona produkcja Netfliksa.
5. sezon "Cobra Kai" jest zaskakująco dobry. Fot. "Cobra Kai" / Netflix

"Cobra Kai" w pewnym momencie zaczął przypominać telenowelę karate. Ten zdradził tego, przeszedł do innego dojo, by potem wrócić z miną zbitego psa, źli stają się tymi dobrymi, a osoby o złotym sercu nagle wbijają nóż w plecy lub przez przypadek spuszczają komuś manto. I tak w koło Macieju (tudzież mistrzu Miyagi).

5. sezon okazał się być najlepszym - dorównał pierwszemu. Było to prostsze, niż się wydaje: wprowadził jednego, głównego przeciwnika. Co nie znaczy, że nie zabrakło elementów rodem z "Mody na sukces", ale chyba bez tego ten serial straciłby swój urok. Aż sam nieraz czekałem, kiedy misterny się posypie lub ktoś przejdzie na stronę przeciwnika i rozpocznie kolejny bezsensowny konflikt.

5. sezon "Karate Kid" w końcu prawidło trzyma gardę

Nowy sezon zaczyna się od wizyty w Meksyku, gdzie Miguel Diaz (Xolo Mariduena) chce odnaleźć swojego ojca. W międzyczasie Terry Silver (Thomas Ian Griffith) rozszerza działalność Cobra Kai, Johnny Lawrence (William Zabka) próbuje być dobrym ojcem, Samantha LaRusso (Mary Mouser) odpoczywa od karate, a jej ojciec Daniel (Ralph Macchio) jak zwykle już sam nie wie, czy odpuścić, czy iść dalej w zaparte.

W pewnym momencie cała fabuła zagęszcza się i krąży wokół wojny z Silverem, który za sprawą karate chce chyba objąć władzę nad światem. To przebiegły manipulant i dosłownie oślizgły wąż - nienawidzę tej postaci, ale tak ma być. Thomas Ian Griffith zagrał ją perfekcyjnie. Z jednej strony chcę, by upadł i sobie ten uśmieszek na twarzy rozwalił, a z drugiej strony jestem ciekaw, co dalej wykombinuje, bo jest zawsze o dwa kroki do przodu.

Jednak spokojnie, dalej są wątki, za które pokochaliśmy ten serial. Przede wszystkim nauka karate i ciągłe doskonalenie - tym razem pod okiem Chozena (Yuji Okumoto), który, jak sami zauważyli jego podopieczni, jest jakby połączeniem Johnny'ego i LaRusso - brutal mówiący zagadkami. Uwielbiam tego gościa i stanowi idealne uzupełnienie dwóch głównych senseiów.

Bardzo lubię też ten kontrast pomiędzy młodzieżowymi dramami i boomerskimi akcjami starszych bohaterów (z tymi drugimi bardziej się identyfikuję). Dzięki temu mam wrażenie, że to serial naprawdę dla wszystkich. I to nie tylko ze względu na wiek, ale płeć i rasę. "Cobra Kai" pokazuje jak robić coś inkluzywnego, a jednocześnie nie być posądzonym o wymuszoną poprawność polityczną.

"Stranger Things", ucz się!

Jestem pełen uznania dla twórców, ile są w stanie jeszcze wyciągnąć z oryginalnej trylogii "Karate Kid". W poprzednich sezonach powróciło już sporo (anty)bohaterów, ale w tym pojawił się jeszcze jeden dawny przeciwnik Daniela LaRusso , a nawet mistrz, o którym w starych filmach wspominano chyba tylko raz. Nie przestaje mnie zadziwiać ta konsekwencja w rozbudowywaniu tego. Nie jest to może Marvel, ale uniwersum "Cobra Kai" jest bardziej obszerne, niż się wydaje.

Uważam to zresztą za jedną z największych zalet tego serialu - powinien być wzorem dla innych sequeli kultowych produkcji. Czerpie z przeszłości, ale patrzy w przyszłość. I nawet nie znając oryginału, dużo nie stracimy (są retrospekcje, które zabawnie się ogląda, bo niektórzy aktorzy się mocno zmienili). Jednak nie ukrywajmy: takie smaczki podejdą głównie tym, którzy za dzieciaka oglądali "Karate Kid" do zajechania kasety.

Ma to też swoją wadę - źródełko już jest na wyczerpaniu, a bez tych odwołań "Cobra Kai" wiele straci i prędzej czy później będzie musiał nastąpić happy end i nie ma zmiłuj (podejrzewam, że stanie to w 6. sezonie, który musi powstać i musi być ostatnim).

Jak na serial z korzeniami w latach 80. nie zabrakło też popkulturowych nawiązań do tego okresu. Nie jest to jednak takie "porno-retro" jak w "Stranger Things", które nie tylko epatuje, ale wręcz bazuje na nostalgii. Tutaj jest to robione z umiarem, a jeśli już, to w genialny i pomysłowy sposób - parodiując "Top Guna" lub śpiewając narąbanym "Eye of the Tiger". Te dwie sceny z 5. sezonu to mistrzostwo świata.

"Cobra Kai" to jeden z najlepszych seriali Netfliksa

Rzecz jasna 5. sezon nie jest bez wad - niekończące się konflikty i ciągłe zmienianie barw może na dłuższą metę męczyć, dwa poboczne wątki (z ojcem Miguela i nowym turniejem Sekai Taikai) zostały rozgrzebane i pozostawione w próżni (niewykluczone, że doczekają się finału), a w kolejnym sezonie pewnie znów wrócimy do początku (cliffhanger na koniec daje nam to jasno do zrozumienia). W ogólnym rozrachunku jestem w stanie to wszystko przeboleć.

Widziałem mema, że "Cobra Kai" to "serial o dwóch ojcach w kryzysie wieku średniego, którzy rozpoczynają wojnę gangów". Można tak na niego patrzeć, a i owszem. Można też spojrzeć na niego, jak na sequel idealny (lepszy pod tym względem od "Top Gun: Maverick"), który do tego bawi, wkurza, wzrusza, ale i czegoś tam uczy o życiu i drugim człowieku. Dla mnie to po prostu serial, który chce się włączyć, by poczuć się dobrze. W tej kwestii nie ma sobie równych.