To wyznanie nie spodoba się Błaszczakowi. "Takie rzeczy dzieją się w naszej armii" [LIST ŻOŁNIERZA]

List żołnierza
15 października 2022, 07:07 • 1 minuta czytania
Dlaczego żołnierze odchodzą? Tym pytaniem jeden z nich rozpoczyna swój list do redakcji naTemat. Zdecydował się na szczery komentarz, bo jego zdaniem sytuacja w wojsku nie jest najlepsza, bo oficjalna narracja ma się nijak do rzeczywistości, a nawet "przypomina filmy Barei"
Fot. Wojciech Strozyk/REPORTER

Dlaczego żołnierze odchodzą? Dobre pytanie. Gdy czytam o tym w mediach, dowiaduję się, że chodzi przede wszystkim o zmęczenie służbą na granicy, że to właśnie ta służba spowodowała falę odejść.

W komentarzach pod artykułami internetowi znawcy wypisują, że powodem odejść jest przede wszystkim strach przed wojną, która po tym, co pokazała Rosja w Ukrainie, stała się realnym zagrożeniem.

Jak jest naprawdę?

Zacznijmy od ostatniego, "internetowego", powodu odejść – strachu przed wojną. Nigdy, powtarzam nigdy (a trochę już służę), nie spotkałem się z takim powodem odejścia. To bzdura. Każdy, kto przychodzi do wojska lub w nim służy po 2014 roku i zagarnięciu przez Rosję Krymu oraz rozpoczęciu wojny na wschodzie Ukrainy, musi mieć świadomość tego, że Rosja to agresywne państwo, które nie zawaha się przed użyciem siły, także przeciw nam...

I wszyscy, z którymi służę, mają tego świadomość. Zdają sobie sprawę, że może się zdarzyć tak, że będziemy musieli powstrzymać Rosjan, a wtedy nie wszyscy z nas wrócą do domu. Po prostu musimy być gotowi na to, by bronić nasze rodziny, naszych bliskich, nasze miasta przed ludźmi, którzy nie zawahają się przed gwałtem, mordami na cywilach i jeńcach, bezmyślnym niszczeniu miast i wiosek. Gdy patrzę na to, co dzieje się w Ukrainie, czuję gniew. Wiem, że to samo może spotkać także nas. 

Granica – argument dziennikarzy. Prawdziwy, bo służba tam była trudna. Z wielu przyczyn. Gdy ruszaliśmy tam na początku kryzysu migracyjnego, nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Początkowo dostaliśmy informację, że do wyjazdu mamy być gotowi w ciągu kilku godzin... Uprzedziłem bliskich i czekałem na wyjazd.

Byłem zły, bo nie mogłem się przygotować do wyjazdu tak, jak należy, ale pogodziłem się z tym, że trzeba. Moja ukochana płakała... Tak samo, jak mój tata, który odwiózł mnie do jednostki. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Ruszyliśmy.

Nie chcę wchodzić w szczegóły. Prawdą jest, że pełniliśmy służbę zmianową. Ci, którzy mieli noce, mieli najtrudniej. Dodatkowo jedzenie było słabe: mało, monotonne i wątpliwej jakości – na tyle, że zdarzały się dolegliwości żołądkowe. Stąd lokalni sklepikarze mogli na nas nieźle zarobić.  

Najtrudniejsze było jednak to, że nic nie można było zaplanować. Nigdy nie wiedzieliśmy, na ile dni wyjeżdżamy. Przed wyjazdem mówiono nam co prawda, że będziemy tam tydzień, dwa, 10 dni itd. Tyle że to nigdy się nie sprawdzało. Nigdy nie mogłeś być pewien, kiedy wrócisz.

Przestaliśmy więc mówić bliskim, kiedy wrócimy, by unikać rozczarowań. Zdarzały się sytuacje, gdy żołnierze siedzieli już w autobusach, które miały ruszyć do domu, by usłyszeć, że zostają, bo brakuje ludzi. Bywało też tak, że po granicy żołnierze wracali do domu, aby dowiedzieć się, że w następnych dniach jadą na poligon, a po poligonie wracają na granicę i nie wiadomo, do kiedy tam zostaną.

Ja byłem na granicy dwa tygodnie, wróciłem i kilka dni po powrocie dostałem telefon od szefa kompanii, że wracam tam z powrotem, bo nie ma ludzi do roboty... Bliscy nie wytrzymywali takiej sytuacji. Żołnierze, gdy byli na granicy próbowali łagodzić sytuację telefonicznie, ale, jak już mówiłem, nie byli w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie wrócą...

Rodziny zaczęły im się sypać. Poza tym wielu zaczęło się czuć nie jak żołnierze, jak ludzie, których traktuje się poważnie, ale jak niewolnicy...

Gdy wyjazdy na granicę stały się rzadsze, ludzie zaczęli się zastanawiać, czy taka służba ma sens. Czy taka jej organizacja, która mocno utrudnia życie prywatne, a czasem zupełnie je niszczy, ma sens? Czy warto? Byli tacy, którzy doszli do wniosku, że nie. Dlatego odeszli, ale nie była winna temu tylko granica.

Służba na granicy była jedynie jednym z kolejnych argumentów za odejściem, w ich przypadku decydującym. Taka decyzja jest bowiem trudna i moi koledzy, którzy odeszli, brali pod uwagę także inne czynniki. Poniżej niektóre z nich.

Propagandowa wizja wojska, a rzeczywistość. Przyznaję – sam się na to nabrałem. Gdy zaczynałem służbę w zmechu (piechocie zmechanizowanej) byłem pewien, że będzie to wyglądać inaczej. Kupiłem oficjalną narrację, że będę jeździć nowoczesnym rosomakiem, a wyposażenie będzie co najmniej takie jak to, które widziałem na zdjęciach naszych chłopaków z Afganistanu... Gdy trafiłem do wojska zawodowego, przeżyłem szok. 

Najpierw w mundurówce. Wszyscy znamy amerykańskie filmy, w których młodzi chłopcy, gdy idą do wojska, dostają wszystko – od munduru polowego do galowego. U nas jest inaczej, zupełnie inaczej. U nas dostaniesz to, co jest w magazynie, a z reguły nie ma tam za dużo.

Zamiast zasobnika górskiego (nie najgorszego dużego plecaka) dostałem zasobnik wz. 93, wór na szelkach, którego plecakiem nie mogę nazwać nawet przy największych chęciach. To tzw. "zamiennik" – jak nie ma tego, co ci się należy, dostajesz to, co jest, w tym takie dziadostwo. Przynajmniej wtedy, gdy przychodziłem, było to bardzo popularne rozwiązanie – w taki sposób wietrzono wojskowe magazyny. To nie koniec.

O mały włos, zamiast kurtki i spodni przeciwdeszczowych z membraną, dostałbym... Bechatkę. Słynny wojskowy waciak, który jak złapie wodę, to już nie wypuszcza. W magazynie był tylko jeden komplet odzieży z membraną. Kurtka była na styk, spodnie ciasne, ale wziąłem to wszystko, bo nie chciałem Bechatki. Ci, którzy przyszli po mnie, nie mieli tyle szczęścia. Wyszli w bechatkach.

Nosili je do czasu, aż zobaczył ich w tych muzealnych ciuchach dowódca batalionu... Osobiście zadzwonił na mundurówkę i stał się cud – dla chłopaków znalazły się nowe sorty. A ja zostałem z tymi przyciasnymi ciuchami. Spodnie ostatecznie sprzedałem i kupiłem sobie na serwisie aukcyjnym takie same tylko większe. A kurtka? Jakoś daję w niej radę, choć komfortowo nie jest.

To nadal nie koniec "atrakcji" – w ogóle nie dostałem karimaty, a moim jednym wyposażeniem taktycznym był pas WP. Nie dostałem znanych z PRL-u pasoszelek tzw. szelek-dusicielek ani tzw. lubawki, archaicznej kamizelki na magazynki, ani tym bardziej w miarę nowoczesnej (jak na warunki polskiej armii) kamizelki modułowej, tzw. kandaharki. Dostałem jedynie pas...

Na szczęście dostałem śpiwór, bo jak się później okazało, nie każdy dostawał. Znam takich, którzy służą już blisko dziesięć lat i nadal go nie otrzymali. Nie żartuję. Magazynami zarządzają Wojskowe Oddziały Gospodarcze. W całym kraju jest ich kilkadziesiąt – to one zaopatrują poszczególne brygady itd.

W magazynie mundurowym w WOG-u jest jak w filmach Barei. Naprawdę. Kiedyś byłem świadkiem sceny, jak magazynier telefonował do jednego z oficerów, by przekazać mu, że była dostawa sortów, więc może przyjść odebrać to, co mu się należy, ale ma nikomu o tym nie mówić, bo zaraz wszyscy przyjdą! Naprawdę takie rzeczy dzieją się w naszej armii!

Na mundurówce otrzymałem dwa mundury polowe. Myślałem, że to standard, bo według rozdzielnika każdy żołnierz powinien co roku otrzymać po dwa. Po przyjściu na kompanię okazało się, że to jednak rzadkość, a moi koledzy mi zazdroszczą, bo oni, gdy przychodzili dostali po jednym komplecie, często letnim, a to zimą jest dość problematyczne.

Na kompanii szef "doposażył" mnie w sprzęt. Dostałem m.in. łopatkę piechoty (tzw. saperkę). Nie była składana, tak jak w większości współczesnych armii – była to wersja z drewnianym trzonkiem, taka jak te, których kościuszkowcy używali w bitwie pod Lenino w 1943 roku, do tego metalowa manierka (też rodem z Polski Ludowej) i metalowy, ciężki zestaw sztućców... Witamy w XXI wieku.

Do dziś taki sprzęt jest wydawany młodym żołnierzom. Kamizelek też nie dostają, a ostatnio były nawet problemy, by wydać im buty. Buty! Śmiejemy się z rosyjskich żołnierzy w Ukrainie, że często można ich zobaczyć w trampkach, a nasi chłopcy, gdy przychodzą do wojska, to często sami nie dostają butów wojskowych i pożyczają je od starszych kolegów, bo najczęściej kupujemy lepsze na cywilnym rynku.

Wojskowe buty są po prostu słabej jakości. Podczas gdy żołnierze zachodnich armii noszą buty renomowanych firm, które są nie tylko wyposażone w przeciwdeszczową membranę, ale i faktycznie niezniszczalne. Te wydawane przez wojsko nie dość, że membrany nie mają, to niszczą się bardzo szybko. Z wygodą też jest problem.

Lepsze buty mają chociażby żołnierze ukraińscy. Zresztą ich buty zdobyły już pewną popularność wśród naszych. Mają membranę, są solidne i stosunkowo tanie. Tak, ukraińska armia ma buty wojskowe lepsze niż nasze.

A warto wiedzieć, że MON płaci ogromne pieniądze za wyposażenie. Za buty, które są po prostu dziadostwem, podatnicy płacą ponad 400 złotych. Za niewiele więcej można kupić na cywilnym rynku solidne buty trekkingowe z membraną i dobrym bieżnikiem. Wojsko, które obecnie kupuje sprzęt za ciężkie miliardy, ma problem, by zapewnić żołnierzom podstawowe wyposażenie dobrej jakości... 

Oczywiście jest dodatek mundurowy, tyle że na początku służby to grosze – kilkaset złotych – a kupić trzeba wiele. Nie dostajemy latarek, więc trzeba kupić. Nożyk lub scyzoryk? Trzeba kupić. Namiot niezbędny do noclegu podczas działań (do bewupa - Bojowego Wozu Piechoty - wszyscy się nie zmieszczą), trzeba kupić. Rękawice taktyczne? Trzeba kupić, bo na mundurówce tylko gigantyczne rozmiary. Kamizelkę taktyczną bądź wygodny pas z szelkami – trzeba kupić! O butach już wspominałem.

Gdy jedziesz na granicę, trzeba kupić jeszcze więcej. By zimą nie zmarznąć, masowo kupowaliśmy kurtki puchowe (z demobilu innych armii lub od polskich specjalsów), które zakładaliśmy pod przepisową kurtkę z membraną.  Przepisowa kurtka z membraną à la goretex wraz z polarową podpinką to jedyna odzież (poza cieplejszą bielizną i mundurem polowym), która chroni nas przed mrozem.

Chroniła marnie, więc puchówkę trzeba kupić! Co ciekawe kurtki puchowe dostają żołnierze polskich wojsk specjalnych, my żołnierze Wojsk Lądowych nie – widocznie mniej marzniemy niż specjalsi. Listę tego, co trzeba kupić, można długo wymieniać. 

Czas na pojazdy, czyli gdzie podział się mój rosomak? Rosomaka znają wszyscy – Kołowy Transporter Opancerzony stał się symbolem nowoczesności w polskim wojsku. Tyle że, jako podstawowy transporter opancerzony, jest na wyposażeniu nielicznych brygad. Ja trafiłem do tej, w której ich nie ma. Są BWP-1. Pojazdy, które weszły na wyposażenie Armii Radzieckiej w 1966 roku. W Polsce nigdy ich nie modernizowaliśmy. Obecnie to złom.

Rosjanie w Ukrainie mają przede wszystkim BWP-2 i BWP-3. My zostaliśmy przy jedynce. Jak przychodziłem do wojska, to chłopaki mówili mi, żebym się nie przyzwyczajał do tego zabytku, bo już wkrótce dojadą rosomaki. Ostatecznie skończyło się na planach, rosomaki nigdy nie dojechały.

Teraz ponoć mają pojawić się Borsuki, najnowszy polski wynalazek, który istnieje na razie jedynie na etapie prototypu... Może za kilka lat dojedzie. Może. Postsowieckiego złomu jest więcej. Można długo wymieniać: BRDM2, RPG-7, BM-21 GRAD, Goździk... Skala potrzeb jest ogromna. 

Są i inne powody odejść. Chociażby utrudniony rozwój osobisty, bo udział w kursach jest problematyczny. W pewnym momencie dochodzisz do ściany i wniosku, że więcej wojskowego rzemiosła nauczysz się już tylko w... cywilu, na własną rękę. Przykładem może być strzelanie. W wojsku, jeżeli trafiasz do tarczy, to już wystarczy.

Mimo że chcesz być lepszym strzelcem, musisz nad tym pracować we własnym zakresie. W wojsku nie będzie na to czasu, nikomu też specjalnie nie będzie na tym zależeć, by uczynić cię lepszym strzelcem – dobre w tym wypadku jest wrogiem lepszego. Trafiasz, więc wystarczy i to nawet wtedy, gdy masz predyspozycje do zostania strzelcem wyborowym. 

Awanse do korpusu podoficerów to droga przez mękę, a do tego dochodzą konflikty z przełożonymi. Czasem bywa tak, że masz problemy, bo nie spodobała się twoja gęba. Wystarczy tyle. Twoja sprawność fizyczna, celne oko i umiejętność samodzielnego myślenia nie mają żadnego znaczenia. 

A ostatnio pojawił się nowy powód odejść – rozczarowanie w postaci nowych kolegów z Dobrowolnej Zasadniczej Służby Wojskowej. To dobrze, że młodzi ludzie chcą służyć. Jednak gdy przychodzą na zawodową kompanię po zaledwie miesiącu wstępnego szkolenia, umieją bardzo niewiele, a wynagradzani są lepiej od doświadczonych starszych szeregowych po 26. roku życia, z którymi służą.

Młodzi otrzymują pełny żołd, jeżeli nie skończyli 26 lat, wypłacany jest im bez podatku. Do tego mają darmowe posiłki w koszarach, na co zawodowi nie mogą liczyć. Dodatkowo mają darmowe zakwaterowanie w jednostce. Faworyzowanie młodych kosztem doświadczonych żołnierzy to fakt, który po prostu wkurza. Zwłaszcza że bardziej doświadczeni żołnierze muszą dbać o młodszych, uczyć ich, a często nadzorować, a za to otrzymują niższy żołd niż oni.

Która armia tak postępuje? Która firma w cywilu dba bardziej o młodych, niedoświadczonych pracowników niż o fachowców z kilkuletnim stażem? 

Wszystkie czynniki, które wymieniałem, rodzą frustrację. Odchodzą więc ci, którzy mają już prawa do wcześniejszej emerytury, jak i ci, którzy służą zaledwie kilka lat. Starają się znaleźć sposób na życie poza wojskiem, gdy go znajdują, nie zastanawiają się długo. Nic dziwnego, że MON narzeka, że w rekrutacji przeszkadza mu m.in. niewielkie bezrobocie – tu pojawia się jednak pytanie – kogo szukamy?

Czy ludzi, którym w życiu nie wyszło i przyjdą do wojska, bo nie ma na rynku innej pracy, a ta w wojsku się opłaca? Czy tych, którzy chcą służyć, interesują się obronnością, chcą się rozwijać, ale chcą też mieć do tego dobre i godne warunki służby oraz chcą być traktowani poważnie? Chcą służyć w miejscu, w którym logika nie jest wrogiem, a bezsens wyjątkiem, a nie regułą? Pytanie pozostawiam otwarte. 

Czytaj także: https://natemat.pl/442060,zyzynski-zdradzil-rozmowe-z-kolega-przerazajace-slowa-o-wojnie-i-polsce