Gratulacje, panie Kaczyński. Film "O tym się nie mówi" pokazuje tortury kobiet w Polsce

Anna Dryjańska
22 października 2022, 07:27 • 1 minuta czytania
To powinien być plakat wyborczy Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS, z uśmiechem i w garniturze, a w jego ramionach mały, bezgłowy tułów z czymś, co pewnie miało być nogami, ale ich wcale nie przypomina. Dumny ojciec narodu, który zamówił u Julii Przyłębskiej zakaz aborcji embriopatologicznej jak wykwintny obiad. Ten obraz prześladuje mnie po obejrzeniu kontrowersyjnego dokumentu "O tym się nie mówi".

Był rok 2016. Wielotysięczne protesty Strajku Kobiet zablokowały totalny zakaz aborcji autorstwa Ordo Iuris, który zyskał poparcie Prawa i Sprawiedliwości. Ale Jarosław Kaczyński nie powiedział ostatniego słowa. Jeszcze w tym samym roku publicznie zażyczył sobie, by kobiety w Polsce musiały rodzić płody skazane na śmierć, bo on, prezes PiS, chce, by dostały imię, a ksiądz je ochrzcił


Trybunał Kaczyńskiego dostarczył bezprawny dyktat 22 października 2020 roku. I właśnie o torturach, na jakie Kaczyński i spółka skazali kobiety w Polsce, opowiada film "O tym się nie mówi", którego premiera odbywa się w drugą rocznicę "orzeczenia".

Film planowałam obejrzeć z mężem, bo wiedziałam, że będzie mi trudno. Miałam jednak wolny "przelot" w redakcji – godzinę, w którą mogłam wcisnąć zapoznanie się z dokumentem. Jako zwolenniczka efektywności kliknęłam "play". To był błąd.

Płakać zaczęłam po kilkudziesięciu sekundach. Wycia kobiety, która jest ofiarą Kaczyńskiego, nie mogę wyrzucić ze swojej głowy do dziś. A takich jak ona – Polek torturowanych przez "Trybunał" – występuje w dokumencie kilka. Część pokazuje twarz i przedstawia się z imienia i nazwiska. Motyw wycia – rozpaczy, której nie da się wyrazić słowami – przewija się przez cały film. 

Ofiary ekstremistów pochodzą z różnych miejscowości, wpadły w ich łapy w różnych okolicznościach. Jedna z nich przedstawia się jako głęboko wierząca katoliczka. Reszta to też nie aktywistki, lecz osoby, które z nienawiścią do kobiet zderzyły się przez przypadek. Wśród nich są takie, które ominęły zakaz Kaczyńskiego i uszkodzoną ciążę przerwały za granicą. 

Właśnie o tym mówi jeden z lekarzy, który w dokumencie jest pokazany podczas przyprawiającej o mdłości prezentacji patologii płodu: po "wyroku Trybunału" nie zwiększyła się liczba porodów, w wyniku których na świat przychodzą noworodki z ciężkimi i nieodwracalnymi wadami. 

Kobiety mają fanatyków tam, gdzie fanatycy mają kobiety: w dupie (lekarz oczywiście nie ujął tego w tak dosadny sposób, ale taki jest sens). I tak przerywają niechciane ciąże, choć na drodze do zabiegu są przeczołgiwane przez zwolenników tortur. "Musiałam z własnego kraju uciec jak przestępca, by ratować swoje życie" – mówi jedna z kobiet. 

To jest to, o czym się nie mówi: patologicznie rozwijająca się ciąża jest śmiertelnym ryzykiem dla kobiety, dla jej zdrowia psychicznego i fizycznego. W filmie opowiada o tym dr Aleksandra Krasowska, psychiatra, inicjatorka inicjatywy Lekarze Kobietom (umożliwiającej dostęp do recept na antykoncepcję awaryjną). W jej gabinecie lądują kobiety, które nigdy nie potrzebowały pomocy psychiatry, ale przez nowe bezprawie są na krawędzi samobójstwa. Gratulacje, panie Kaczyński. 

Pogotowie Federy dla kobiet w ciąży, które myślą, że ich zdrowie lub życie może być zagrożone: 663 107 939 lub 501 694 202

Drugą obok kobiet grupą bohaterów filmu są lekarze. Mówią o tym, że stykanie się z takimi sytuacjami (chodzi o około 1000 przypadków rocznie) jest obciążające także dla nich. Ginekolodzy nie mogą wykonywać swojego zawodu zgodnie z wiedzą medyczną. Księża i politycy zideologizowali zdrowie kobiet. Lekarze często mają związane ręce – przekonuje film.

Właśnie to – skupienie na lekarzach, robienie z nich ofiar zakazu Kaczyńskiego – jest jednym z powodów kontrowersji wokół "O tym się nie mówi". Aborcja Bez Granic i Ogólnopolski Strajk Kobiet zjechały film od góry do dołu za to, że koncentruje się na bólu medyków, podczas gdy sytuacja pacjentek jest nieporównywalnie gorsza.

Kolejnym powodem zastrzeżeń jest to, że film w ogóle nie wspomina o tym, że większość społeczeństwa jest za tym, by uznać prawo kobiet do przerywania niechcianej ciąży. I nie chodzi o legalizację zabiegu w tych najbardziej drastycznych, patologicznych przypadkach – ale o wolną aborcję jako taką, bo każda niechciana ciąża jest zagrożeniem dla życia i zdrowia kobiety. 

Kolejnym zarzutem aktywistek wobec filmu było to, że jeden z lekarzy nieprawdziwie określił kobiecą samoobsługę aborcyjną jako nielegalną (ta wypowiedź została usunięta z filmu, twórcy twierdzą, że na etapie postprodukcji, a nie w wyniku krytyki).

To niewiedza albo kłamstwo, bo przerwanie własnej ciąży jest legalne, na tym właśnie opierają się organizacje takie jak Aborcja Bez Granic czy Women Help Women. Zamówienie mizoprostolu na swój użytek i zażycie go w domu jest całkowicie legitne, a także bezpieczne, jak uznała Światowa Organizacja Zdrowia. W Polsce na mocy ustawy z 1993 roku karane jest pomocnictwo (w tym momencie prokuratura dąży do skazania Justyny Wydrzyńskiej, która podczas lockdownu udostępniła kobiecie swoje pigułki aborcyjne).

"O tym się nie mówi" nie jest więc silnym głosem za prawami kobiet jako takimi. Pokazuje najbardziej ekstremalne sytuacje, które zawdzięczamy "Trybunałowi". Zdjęcia zniekształconych płodów – czasami nie można nawet zgadywać, co jest czym – są wstrząsające.

Może dzięki "O tym się nie mówi" zwolennicy zakazu aborcji embriopatologicznej zrozumieją, co tak naprawdę popierają. "Ludzie oceniają nas, plują, zasłaniając się wiarą" – mówi zdeklarowana katoliczka występująca w filmie, która boi się po raz kolejny zajść w ciążę. Może dzięki pokazom filmu w domach kultury, które planują twórcy filmu, hejterom wreszcie braknie śliny.

Uważam, że to dobrze, iż film powstał, jednak dostrzegam jego wady. Pierwszą i podstawową jest dla mnie to, że "O tym się nie mówi" teleportuje nas w bolesną bezradność lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, gdy aborcja domowa za pomocą tabletek była pieśnią przyszłości. Z każdą kolejną minutą filmu coraz bardziej osuwamy się w beznadzieję i rozpacz. Dokument pokazuje sytuację tak, jakby przez te 20-30 lat nic się nie zmieniło. Zostawia widzów w rozpaczy razem z bohaterkami filmu. Jest źle, będzie jeszcze gorzej, nie ma wyjścia.

A przecież zmieniło się wiele, i nie chodzi tylko o "zakaz" zamówiony przez Kaczyńskiego. Dzięki heroizmowi aktywistek funkcjonuje ogólnopolska aborcyjna sieć samopomocowa. Dziesiątki tysięcy osób w niechcianej ciąży zamawiają tabletki, albo jadą na zabieg za granicę z pomocą (również finansową) organizacji takich jak Aborcja Bez Granic czy Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny.

W tym tunelu jest więc światełko, więcej nawet, potężny snop światła, ale twórcy tak manewrują kamerą, by nam go nie pokazać. A przecież wystarczyłaby choćby plansza informacyjna na początku i końcu filmu (drodzy twórcy, nadal można ją wstawić!).

Żeby było jasne: tu nie chodzi o połechtanie ego jednej czy drugiej aktywistki, ale o to, by kobiety, które oglądają ten film i potrzebują pomocy (albo będą jej potrzebowały) wiedziały, co zrobić. Jestem osobą, która w temacie prawa kobiet do aborcji siedzi wiele lat i zna ścieżki dostępu do terminacji niechcianej ciąży, ale film zostawił mnie zapłakaną i złamaną. W "O tym się nie mówi" nie ma nadziei, jest tylko spirala cierpienia. Twórcy nie wyciągają ręki do kobiet – poprzestają na tym, by się nad nimi litościwie pochylić. Jest jeszcze czas, by to naprawić.

Wreszcie w "O tym się nie mówi" nie mówi się też o tym, że część winy za torturowanie kobiet ponoszą lekarze. Kaczyński miał na czym budować, bo upodlenie kobiet nie zaczęło się 22 października 2020 roku. A nawet nie w roku 1993, gdy Sejm pod naciskiem biskupów przegłosował pierwszy zakaz.

Mam na myśli tych ginekologów, którzy okaleczają psychicznie lub fizycznie swoje pacjentki zmuszając je do porodu "drogami natury", choć mają kwitek na konieczność przeprowadzenia cesarskiego cięcia. O tych, którzy w imię swojej mitologii nie przepisują kobietom antykoncepcji, albo odmawiają legalnej aborcji mimo zagrożenia życia. O tych, którzy próbują dyktować nam co mamy czuć i jak mamy żyć. Krótko mówiąc: o władcach macic.

Rozumiem, dlaczego nie mówią o tym lekarki i lekarze występujący w filmie – ta krytyka mogłaby skutkować śmiercią zawodową. Mamy taki klimat, że zbrodnią jest piętnowanie środowiska za znęcanie się nad kobietami, a nie patrzenie z założonymi rękami na to, jak osoba w ciąży kona w szpitalu na sepsę.

Przemoc ginekologiczna to powszechne doświadczenie kobiet w Polsce – trauma, upokorzenie i tortury nawet podczas rutynowych zabiegów to konsekwencja tego, że część ginekologów nie traktuje kobiet jak ludzi. A do nieczłowieka można się drzeć "trzeba było nie rozkładać nóg" albo niepotrzebnie łyżeczkować i to jeszcze bez znieczulenia.

Przyjmując pacjentki z Polski, europejscy ginekolodzy zaczynają od tego, by uspokoić je, że są bezpieczne. Być może część polskich władców macic dzięki obejrzeniu filmu dojrzy człowieka w kobiecie choćby w tych najbardziej skrajnych przypadkach.

Lekarzy czeka wielka praca nad sobą – i chodzi tu także o tych, którzy mienią się naszymi przyjaciółmi. Musicie skończyć z pogardą wobec kobiet – tak powszechną, że nawet jej nie zauważacie. Odnoszę się do jednego z bohaterów filmu, który podczas jego promocji przedrzeźniał kobiety, które niby robią sobie in vitro po to, by zaraz potem wybrać się na aborcję. Jeśli tak traktują nas przyjaciele, to nie potrzebujemy wrogów. 

Na koniec: ten felieton to nie jest miejsce na to, by rozstrzygać, czy film, który został wyprodukowany dzięki wpłatom darczyńców, ma wymowę zgodną z zapowiedziami. Część osób głośno mówi o tym, że czuje się oszukana tym, że "O tym się nie mówi" nie jest jednoznaczną deklaracją wspierającą prawa kobiet (zawsze, nie tylko w tych rzadkich przypadkach, gdy płód nie ma głowy). Do tych zastrzeżeń powinni się odnieść twórcy filmu.

Tymczasem fundacja, która go wyprodukowała, grozi aktywistkom aborcyjnym odpowiedzialnością karną. Powiedzieć, że to skandal, to nie powiedzieć nic. To jest ostatnia linia obrony życia i zdrowia kobiet w Polsce. Żadna krytyka, nawet najostrzejsza, nawet krzywdząca, nie usprawiedliwia tego, by nam ją odbierać.

Przecież chodzi nam o to samo.