"Nie martw się kochanie" to bardzo zły film. Florence go nie ratuje, a Harry Styles nie pomaga
- "Nie martw się kochanie" to film w reżyserii Olivii Wilde, która przed swoim debiutem reżyserskim w 2019 roku ("Szkoła melanżu") była głównie znana jako aktorka ("Dr House").
- W thrillerze science fiction w główne role wcielili się Florence Pugh ("Midsommar") oraz Harry Styles ("My Policeman").
- Historia przedstawiona w filmie przypomina nieco tę z "Żon ze Stepford" czy "Truman Show", ale niestety nie unosi tematyki, jakiej się podejmuje.
"Żony ze Stepford" to to nie są
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam zwiastun "Nie martw się kochanie", przed oczami od razu stanęły mi "Żony ze Stepford" – klasyczna dystopia napisana przez Irę Levina (autora książkowego pierwowzoru "Dziecka Rosemary"), która nie tylko doczekała się dwóch adaptacji, ale zainspirowała wiele filmów i książek.
Drugi film Olivii Wilde (która jako reżyserka zadebiutowała w 2019 roku komedią o dojrzewaniu "Szkoła melanżu") zapowiadał się więc jako piąta woda po kisielu. I dokładnie taki był.
Fabuła skupia się na mieszkańcach idealnych amerykańskich przedmieść, w których role płciowe nie podlegają dyskusji: kobiety siedzą w swoich pastelowych sukniach w domu, a mężczyźni jeżdżą błyszczącymi samochodami do jednej i tej samej tajemniczej fabryki.
Gospodyni domowa Alice (Florence Pugh) zaczyna podejrzewać, że jej mąż Jack (Harry Styles) razem z innymi mężczyznami z miasteczka skrywa przed nią jakąś tajemnicę, a różowa utopia à la lata 50. to tylko przykrywka dla mrocznej prawdy.
Harry Styles powinien zająć się śpiewaniem
Jeśli po pięciu minutach "Nie martw się, kochanie" wiecie, jak to wszystko się skończy, to zaręczam was – macie rację. I tak naprawdę zaleciłabym wyłączeniu filmu i zajęcie się czymś bardziej pożytycznym.
Seans drugiego tytułu autorstwa Olivii Wilde pozbawiony jest bowiem całego napięcia, jakie powinien oferować thriller, w którym razem z bohaterami staramy się rozwiązać zagadkę otaczającej ich rzeczywistości.
Jeśli jednak film od samego początku wskakuje na znane tory, ciężko zaangażować widza w rozgrywające się na ekranie wydarzenia. Scenariusz kuleje też pod innym względem – nie rozpisano w nim właściwie żadnej akcji. Bohaterowie snują się po ekranie odbywając wymuszone i pretensjonalne dialogi w ładnych lokacjach – i to by było właściwie tyle, jeśli chodzi o próby ruszenia akcji do przodu.
Nieznośnie irytujące są również wszystkie zabiegi estetyczne, które zapewne miały sprawić, że "Nie martw się, kochanie" będzie wyglądać bardziej "artystycznie". Dorzucenie sekwencji szczerzących balerin czy ujęć makro w montażu spowalnia jednak akcję jeszcze bardziej i gdy już wydaje nam się, że film ma się ku końcowi, okazuje się, że... została jeszcze godzina.
Nie jestem największą fanką Florence Pugh, ale to ona (wraz ze sporadycznym pojawiającym się na ekranie Chrisem Pine'em) stara się ratować ten film. Harry Styles, którego gra aktorska stała się już memem, dobrze zrobił stawiając na skupienie się na karierze muzycznej, jednak na tle reszty chaosu, jakim jest film Olivii Wilde, były członek One Direction jest jedynie wisienką na torcie.
"Nie martw się, kochanie" to karykatura dobrego filmu
Ciężko znaleźć mi chociażby jedną zaletę "Nie martw się, kochanie" – po trailerze liczyłam, że może przynajmniej wizualnie będzie nieźle, ale jest co najwyżej poprawnie. Widać, że Olivia Wilde miała duże ambicje, które niestety w tym przypadku ją zgubiły.
Jej film jest bowiem całkowicie pozbawioną duszy wydmuszką, feministyczną alegorią spóźnioną o jakieś kilkadziesiąt lat i filmem spreparowanym pod bycie "dobrym". Nie ma w nim jednak ani krzty oryginalności, ani niczego ciekawego czy zaskakującego.
Wcale nie dziwię się, że Florence tak ostentacyjnie odmówiła jego promocji w Wenecji i mówiąc szczerze – skandal wobec jej zachowania oraz reszty ekipy aktorskiej jest znacznie ciekawszy niż sam film. Moje oczekiwania wobec "Nie martw się, kochanie" tym razem spotkały się z rzeczywistością – choć w tym przypadku wolałabym zostać pozytywnie zaskoczona.