Przestałam oglądać "Kevina samego w domu". To celebracja przemocy i sadyzmu

Ola Gersz
24 grudnia 2022, 14:31 • 1 minuta czytania
To kultowy film świąteczny, bez którego wielu z nas nie wyobraża sobie Gwiazdki. I ja też, chociaż dzisiaj "Kevin sam w domu" leci już w moim domu jedynie w tle. Jednak mimo że znam film z Macaulayem Culkinem na pamięć, to słynne starcie ze złodziejami już jako dziecko oglądałam... z zamkniętymi oczami. Ta świąteczna komedia o małym sadyście jest według mnie zbyt brutalna i własnemu dziecku bym już jej nie włączyła.
Nie włączyłabym "Kevina samego w domu" dziecku Fot. Kadr z "Kevina samego w domu"

"Kevin sam w domu" Chrisa Columbusa miał premierę w 1990 roku i zrobił taką furorę, że doczekał się kontynuacji, "Kevina samego w Nowym Jorku" w 1992. Pierwsza część jest kultowa – to jeden z najpopularniejszych (i według licznych zestawień: najlepszych) filmów świątecznych, bez którego wielu nie wyobraża sobie Bożego Narodzenia. Niektóre sceny i kwestie znamy już nawet na pamięć.


Ba, w naszej naTematowej ankiecie, w której czytelnicy wybierali ulubioną gwiazdkową produkcję, Kevin wszedł na podium i uplasował się na trzecim miejscu – tuż po "To właśnie miłość" z 2003 roku i "W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju" z 1989 roku.

"Kult wokół kultowej komedii Chrisa Columbusa sprzed ponad 30 lat jest tak gigantyczny, że gdy Polsat nie chciał jej raz puścić w Wigilię, to ludzie prawie poszli z widłami pod siedzibę stacji - film powrócił i raczej będzie sztandarowym punktem ramówki do końca świata. I chyba nikt nie ma z tym problemu, a wręcz przeciwnie. Święta bez Kevina to po prostu nie to samo - nawet jak gdzieś tam sobie jest puszczony w tle" – pisał Bartosz Godziński.

Dla mnie osobiście "Kevin sam w domu" też jest kultowy (chociaż w ankiecie głosowałam na "To właśnie miłość", mimo że nie jest to film bezproblemowy...). Kiedyś oglądałam obie części w każde święta, dlatego mają stałe miejsce w moim sercu: marzy mi się zestaw Lego z domem McCallisterów, lubię składać życzenia słowami "Merry Christmas, ya filthy animal" i regularnie katuję bezbłędny soundtrack Johna Williamsa.

Dzisiaj filmu z Macaulayem Culkinem, Joe Pescim i Danielem Sternem już raczej nie oglądam, ale praktycznie co roku leci w moim rodzinnym domu w tle. I lubię to, bo ta świąteczna komedia kojarzy mi się z dzieciństwem. Jest nostalgicznie i swojsko.

Mam jednak z filmem Columbusa jeden problem. Jako wrażliwiec miałam go zresztą od zawsze, już od dzieciństwa – "Kevin sam w domu" jest zbyt brutalny.

Kevin to mały psychopata

8-letni Kevin McCallister niechcący zostaje sam na Boże Narodzenie. Jego niczego nieświadoma rodzina leci świętować do Paryża, a chłopiec na początku cieszy się wolnością i samotnością, a później... daje popalić dwóm złodziejom, którzy chcą obrobić wielki rodzinny dom Kevina (dziś, jako dorośli ludzie, zachodzimy w głowę, czym zajmował się zawodowo tata Kevina, że stać go było i na taką chatę w Chicago, i na święta w Paryżu dla dziewięciu osób).

Wartości "Kevina samego w domu" są bardzo amerykańskie i na właściwym miejscu: najważniejsza jest rodzina, a swoją własność trzeba chronić. Złodzieje są tymi złymi (czego zupełnie nie kwestionuję), a bohater tym dobrym, bo to przecież obrona konieczna. Dlatego Kevin znęca się nad Harrym i Marvem, torturuje ich i omal nie zabija, a my... mu kibicujemy, mimo że ta obrona wcale nie była współmierna do siły ataku, co prawnie jest już problematyczne (a właściwie byłoby, gdyby Kevin nie był nieletni).

Obrona konieczna czy nie, słynna sekwencja z pułapkami to ciąg okrucieństwa, przemocy i makabry. Na głowy złodziei spadają żelazko, cegły i worek z gipsem, mamy też: porażenie prądem, poparzenia, stopę przekłutą gwoździem, wystrzały z broni palnej (w tym w głowę i w prącie), eksplozje czy upadek ze znacznej wysokości. I jeszcze kilka innych "śmiesznych" scenek.

Harry i Marv są miażdżeni, rażeni, poparzeni, ranni, ba, prawie martwi. Portal Buzzfeed wyliczył kiedyś, że w 25 sytuacjach z obu części złodzieje zginęliby w prawdziwym życiu, co w rozmowie z ekspertką kilka lat temu sprawdził Bartek Godziński z naTemat.

"Harry i Marv mieli pecha, bo trafili na przebiegłego urwisa, ale i dużo szczęścia, bo wielokrotnie ominęli bliskiego spotkania z Ponurym Żniwiarzem. Kevin wykorzystał fakt, że napadli go mało rozgarnięci złodzieje i wyżył się na nich, po części to pewnie była zemsta za dokuczanie ze strony starszego brata. Odreagował, urządził świąteczną masakrę i stał się bohaterem w swoim domu" – podsumował mój redakcyjny kolega.

I jest to wszystko zabawne, pewnie że tak. Tyle że jednocześnie jest to obrzydliwe, a przynajmniej dla wrażliwszych widzów, do których sama się zaliczam.

"Kevin sam w domu" to pochwała przemocy

Owszem, to tylko film. To tylko komedia i to z lat 90., w których familijne (!) tytuły w tego typu klimatach były na porządku dziennym (dzisiaj taka produkcja już by nie przeszła). Ale powiedzmy to wprost: Kevin to mały sadysta i psychopata.

Owszem, jest też geniuszem, bo wszystkie pułapki konstruuje sam, jednak fakt, że w ogóle wpadł na ich pomysł, jest dość niepokojący. Mamy tutaj 8-latka, który ostro zagalopował się z obroną własnego domu i zaplanował masakrę.

Już jako dziecko nie mogłam oglądać scen, w których Harry i Marv byli torturowani. Inni się śmiali, ja zamykałam oczy, bo po prostu nie mogłam na to patrzeć. Czasami zatykałam też uszy, bo przeraźliwe krzyki czy kolejne łomoty były nie na moje nerwy. Mimo to co roku zasiadałam przed telewizorem, bo "Kevin" to "Kevin" i mimo wszystko lubiłam ten film.

To naprawdę bardzo brutalny tytuł jak na kino familijne. Ba, wręcz sadystyczny (a "Kevin sam w Nowym Jorku" jest jeszcze gorszy i nigdy nie obejrzałam w nim starcia ze złodziejami w całości). Okej, być może jest to kwestia wrażliwości i empatii jednostki. Ale jest tutaj poważniejszy i bardziej ogólny problem: celebracja przemocy w "Kevinie".

"Kevin sam w domu" to "film Johna Hughesa (scenarzysty – red.), który przypomina (film) Tarantino: jego przemoc jest pomysłowa, teatralna, ekstrawagancka i pozbawiona poczucia winy" – pisał amerykański portal The Atlantic.

"(Hughes") cieszy się karami, które wymierza swoim złoczyńcom za pośrednictwem swojego małego bohatera. Fabuła ("Kevina samego w domu") zbliża się do pełnoprawnego przemocowego porno. Kevin nosi swoją wiatrówkę przewieszoną przez ramię jak karabin. Uśmiecha się do mężczyzn, do których strzela. Szydzi z nich. (...) Jego pułapki są zaprojektowane nie tylko po to, by zranić Harry'ego i Marva, ale także po to, by ich upokorzyć" – czytamy.

Dziecku "Kevina" nie włączę

Nic dodać, nic ująć. Ta przemoc jest jednak przedstawiona tak, że ją usprawiedliwiamy. Lekko, komediowo i świątecznie.

Myślimy: to tylko mały dzieciak, nad którym znęca się starszy brat i który broni się przed złodziejami (podobne usprawiedliwienie mamy w tegorocznej, krwawej "Dzikiej nocy" z Davidem Harbourem). To sprawna manipulacja filmowców, bo tak naprawdę ta familijna świąteczna komedia to pochwała tortur i sadyzm.

Nie namawiam do bojkotu "Kevina samego w domu". To nostalgiczny relikt przeszłości i świąteczny klasyk, którego pewnie będziemy oglądać w święta już zawsze. I dobrze, jednak warto mieć na uwadze fakt, że Kevin to dzieciak z piekła rodem.

Ale czy włączyłabym film Chrisa Columbusa własnemu dziecku? Na pewno nie. To film kultowy dla naszego pokolenia, ale kolejne pokolenia wcale nie muszą go znać. Są inne gwiazdkowe filmy i to znacznie mniej brutalne.