Osoby LGBT+ nie mogą być oprawcami w filmach? Robiąc z nich aniołki, odmawiamy im człowieczeństwa
- Kompozytorka Marin Alsop skrytykowała film "Tár" za negatywne sportretowanie lesbijki
- Cate Blanchett stanęła w obronie filmu Todda Fielda za rolę, w którym otrzymała Złotego Globa dla najlepszej aktorki w dramacie
- Czy osoby LGBT+ zawsze powinny być przedstawiane w pozytywny sposób?
Marin Alsop skrytykowała "Tár" z Cate Blanchett
"Tár" w reżyserii Todda Fielda zbiera świetne opinie, a Cate Blanchett została już za niego nagrodzona Złotym Globem, nagrodą na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji oraz statuetką Critics' Choice.
Film nie spodobał się jednak sławnej amerykańskiej kompozytorce Marin Alsop, na której prawdopodobnie główna bohaterka dramatu Fielda była w jakimś stopniu wzorowana. "Zostałam obrażona: zostałam obrażona jako kobieta, zostałam obrażona jako dyrygentka, zostałam obrażona jako lesbijka. Mieć okazję sportretować kobietę w takich rolach i zrobić z niej oprawczynię – złamało mi to serce" – powiedziała.
Blanchett stanęła w obronie filmu, twierdząc, że to "medytacja nad władzą, która nie ma płci", jednak wypowiedź Alsop zmusza również do zastanowienia się nad inną kwestią. Czy osoby LGBT+ zawsze powinny być reprezentowane na ekranie przez pozytywne postaci?
Osoby LGBT+ w kinie
W Złotej Erze Hollywood, jeśli wierzyć temu, co widzimy na ekranie, osoby homoseksualne (żeby nie mówić o innych reprezentantach społeczności LGBT+) nie istniały. Wszystko przez Kodeks Haysa, czyli superkonserwatywny zbiór zasad dotyczący tego, co można, a czego nie powinno się pokazywać w filmach.
Filmowcy byli zmuszeni trzymać się jego reguł ze względu na przeróżne grupy nacisku (m.in. religijne), które atakowały Hollywood za zepsucie moralne. Jeśli twórcy chcieli umieścić queerowe wątki w swoich filmach, musieli je zakodować na poziomie manier i zachowań bohaterów.
W latach 60. i 70., kiedy zaczęła się walka oddolnych ruchów o prawa gejów i lesbijek, osoby z tej społeczności zaczęły pojawiać się częściej na ekranie, jednak ich reprezentacja pozostawiała wiele do życzenia. Najczęściej ukazywano ich jako niebezpiecznych lub zdeprawowanych. Tak sportretowano ich w takich tytułach, jak "Znikający punkt", "Poza doliną lalek" oraz "Midnight Express".
Najwięcej złego dla reprezentacji osób LGBT+ w kinie zrobiły jednak horrory i thrillery. W szczególności transpłciowość w niektórych filmach tych gatunków była konotowana ze złem albo była przedstawiana jako przyczyna dewiacji, jak miało to miejsce m.in. w takich produkcjach, jak "W przebraniu mordercy" czy "Uśpionym obozie".
Tendencja ta zaczęła się odmieniać w latach 90., wraz z takimi filmami, jak "Filadelfia", "Moje własne Idaho" czy "Priscilla, królowa pustyni" i zasadniczo trwa do dziś, na czele z takimi tytułami, jak "Samotny mężczyzna" Toma Forda czy nagrodzone Oscarami "Tajemnica Brokeback Mountain" oraz "Tamte dni, tamte noce".
Filmy ukazujące specyficzne problemy osób LGBT+ są obecnie traktowane prawie jak osobny gatunek i poświęca się im całe przeglądy i festiwale filmowe. Kino tego typu wyszło w ostatnich latach z szafy na dobre – i bardzo dobrze.
Czy osoby LGBT+ nie powinny być nigdy przedstawiane jako negatywne?
Obecna tendencja do przedstawiania osób LGBT+w pozytywny sposób ma swoje źródło zarówno w długiej historii prześladowania tej mniejszości, jak i historycznie negatywnej reprezentacji na dużym i małym ekranie.
Kiedy więc przedstawiciel tej mniejszości zostaje obsadzony w roli czarnego charakteru, społeczność często na to reaguje. Tak było m.in. w przypadku "Milczenia owiec" Jonathana Demme'a, w którym wizerunek seryjnego mordercy jest bardzo queerowy. Nie jest on jednak wymysłem twórców – postać Buffalo Billa wzorowana jest na żyjącym w latach 50. Edzie Geinie, który był zresztą również inspiracją dla Normana Batesa z "Psychozy".
W filmie zarówno Lecter, jak i Starling odcinają mordercę od społeczności LGBT+ (bohater grany przez Anthony'ego Hopkinsa mówi wprost, że Bill nie jest osobą transpłciową), jednak w noc gali Oscarowej, na której "Milczenie owiec" otrzymało pięć statuetek, doszło do protestu, po którym aresztowano 10 osób.
Łatwo zrozumieć, że negatywne przedstawienia na ekranie osób LGBT+ wzbudzają podejrzenia tej społeczności, biorąc pod uwagę, jak niegdyś to wyglądało.
Ponadto popkultura niestety dla wielu osób stanowi źródło wiedzy o świecie (mniej lub bardziej świadomie), na podstawie którego wyrabiają swoje opinie i przekonania, co również może niepokoić, szczególnie, że wciąż nie brakuje polityków, którzy szczują na tę mniejszość i przekaz konotujący tę grupę ze "złoczyńcami" jest im bardzo na rękę.
W ostatnich dekadach jednak wygląda to zupełnie odwrotnie i jeśli na ekranie zostaje nam pokazana osoba z tej mniejszości, z dużym prawdopodobieństwem będzie to pozytywny bohater czy nobliwa heroina. Może więc pora już zdjąć ten ochronny parasol?
O problematyce jednowymiarowego przedstawiania queerowej społeczności (nie tylko w filmie, ale w kulturze ogólnie czy też w narracjach o własnym doświadczeniu) pisała amerykańska pisarka Carmen Maria Machado w swojej autobiograficznej książce "W domu snów" (pozycja ta znalazła się w naszym zestawieniu najlepszych książek 2022 roku).
Machado jako lesbijka, która była w przemocowym związku z kobietą przyznała, że przez swoiste tabu dotyczące mówienia "dobrze albo wcale" o osobach LGBT+ sama miała trudności z podzieleniem się swoją historią, a przemoc domowa, to przecież przemoc domowa – nieważne, czy dochodzi do niej w heteronormatywnym związku, czy innym rodzaju relacji romantycznej.
Pisarka zwraca również uwagę, że kultura nie powinna romantyzować mniejszości, z którą sama się identyfikuje, gdyż przedstawiając ją zawsze w pozytywnych kategoriach, "pozbawia ją człowieczeństwa".
"Zasługujemy na to, by mówiło się o naszych przewinach tak samo, jak o naszym heroizmie, bo jeśli pozbawimy daną grupę ludzi zdolności czynienia zła, pozbawimy ją także człowieczeństwa. Innymi słowy, osoby queer – te prawdziwe – zasługują na reprezentację, na ochronę i prawa nie dlatego, że są prawe czy moralnie nieskazitelne, ale dlatego, że są istotami ludzkimi. To wystarczający powód" – pisze Machado.
Orientacja seksualna czy tożsamość płciowa nie ma nic wspólnego z tym, jakim kto jest człowiekiem. Usilne romantyzowanie tak naprawdę z gruntu jest aktem paternalistycznym, pozycjonującym osoby ze społeczności LGBT+ jako biedne i pasywne ofiary, którym trzeba pomóc.
Przypomina to nieco White Savior Complex, czyli postawę części białych osób, traktujących osoby innych ras (w tym kontekście przede wszystkim czarnoskórych) jako zdane na łaskę ich życzliwości.
Nie sądzę, żeby sprzymierzeńcy tego typu byli obecnie potrzebni komukolwiek. Osoby LGBT+ zasługują, by być przedstawiani w kinie czy innych dziełach kultury, jak wszyscy inni członkowie społeczeństwa – po prostu jako ludzi.