"To co, chłopaki, naleję wam koniaczku". Oto co mówią ministranci, ale nie ze mszy w Robloksie
– Przez ponad dwa lata byłem codziennie w kościele i każdego dnia służyłem do mszy – zaczyna Oskar, ministrant z diecezji siedleckiej na Mazowszu. Debiutował w 2018 r. kiedy pojechał na rekolekcje oazowe. Gdyby nie pandemia, pewnie nadal dzień w dzień pojawiałby się w świątyni. Do tego doszły mu przygotowania do matury, więc musiał przystopować.
Oskar nie ukrywa, że przyciągało go samo bycie przy ołtarzu, ale w rozmowie z nim wyczułem, że swoją posługę traktuje bardzo poważnie. – To możliwość służby Panu, a przy tym dbanie o ład i poprawność liturgii. Nigdy nie brałem udziału w wyjazdach ministrantów czy innych spotkaniach – przyznaje.
Bycie ministrantem to dziś trochę jak kontra do oficjalnych statystyk, z którymi trudno dyskutować. Wierni w Polsce odpływają z kościołów, a dane w wielu diecezjach są bezlitosne. To jeden z problemów, z którym najwyżsi rangą duchowni nie potrafią sobie poradzić.
Pewnie więcej młodych można dziś spotkać w grze Roblox niż w prawdziwych kościołach. O co chodzi? To najnowszy trend, który w skrócie polega na tym, że dzieci... odprawiają msze w grze komputerowej. Brzmi absurdalnie, ale zjawisko stało się hitem. A księża, jeśli nawet im się to nie podoba, mogą tylko załamywać ręce.
Jeszcze bardziej wymowne są sytuacje w szkołach, gdzie czasami całe klasy wypisują się z lekcji religii.
Podobnie wygląda to w parafiach – ministrantów jest coraz mniej. Ta, do której należy Oskar, to zaskakujący wyjątek. – Mamy około 30 ministrantów. Starsi wyjeżdżają na studia i ich nie ma na co dzień, pojawiają się tylko na większe święta – wylicza. Dodajmy, że mówimy o mieście liczącym kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców.
– Zanik chętnych mamy wszędzie, ale w wiejskich parafiach jest większe zaangażowanie. Myślę, że to przez to, że ksiądz lepiej zna swoich parafian i łatwiej mu dotrzeć do tych ministrantów osobiście. W mieście raczej zaprasza się zbiorowo, daje ogłoszenie. Mało kto pyta: chcesz zostać ministrantem? – tłumaczył.
"Widownia i zagwarantowane miejsce siedzące"
Bycie ministrantem różni się w zależności od lokalizacji. W małej miejscowości to często szanowana funkcja. W większym mieście łatwiej pozostać anonimowym. Ale czasami to trafienie w centrum wydarzeń bywa pociągające.
– Babcia mnie do tego zachęcała. Mówiła, że to odpowiedzialna rola i na pewno świetnie się w tym sprawdzę. No i bardzo chciała zobaczyć swojego wnuka przy ołtarzu. Pochodzę z małego miasta, więc ludzie mnie kojarzyli. No i co tu ukrywać – to było wyróżnienie nie tylko dla mnie, ale i dla babci. To widownia i zagwarantowane miejsce siedzące – żartuje 22-letni Wojtek. Nie chce zdradzać swojej diecezji, ale pochodzi z woj. łódzkiego.
Te wszystkie funkcje przy ołtarzu bywały stresujące. Trzeba wiedzieć, co zrobić w danym momencie. Ale podobało mi się takie bycie na świeczniku. Lubiłem też darmowe wyjazdy, które mieliśmy. To trochę jak kolonie.
Jak sam przyznaje, po jakimś czasie zaczęło go to nudzić. – Moi koledzy odchodzili. Do kościoła też przychodziło już wtedy coraz mniej osób – mówi. W końcu po prostu dał sobie spokój.
"Naleję wam koniaczku"
Kopalnią anegdot okazał się Bartłomiej z diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, któremu mija właśnie 12. rok "ministrantury". Dla niego to nie tylko służba przy ołtarzu, ale również budowanie więzi z ludźmi.
– To może coś z kolędy. Nieraz uciekało się przed wybiegającym nie wiadomo skąd psem. Często zdarza się, że ludzie częstują słodyczami, herbatą, ciastem. Czasami słyszałem też, najczęściej od panów: "To co, chłopaki, naleję wam koniaczku na rozgrzanie" – wspomina Bartłomiej. Zdarzały się też wpadki, o których pewnie lepiej szybko zapomnieć.
Kiedyś na ślubie wchodząc do prezbiterium, potknąłem się o swoją albę i się wywróciłem, czym trochę dodałem uśmiechu zebranym. Albo pewnego razu przy okadzaniu, inny ministrant tak się zamachnął, że węgielki się wysypały i mieliśmy pożar na dywanie. Pamiątka po tym ukrywa się pod amboną.
Ministrantura to jednak nie tylko rozpalanie kadzidła czy podawanie księdzu kropidła. – To też wycieczki, odwiedziłem Wieczne Miasto, podczas zimowiska nauczyłem się jeździć na nartach. Piękne w tym wszystkim jest to, że jesteśmy grupą różnych osób, które wspólnie wychodzą do ołtarza służyć, ale także potrafią razem się bawić i być dla siebie dobrymi ludźmi – dodaje 20-latek.
"Widziałem hipokryzję Kościoła"
Gorzką refleksją podzielił się ze mną Michał – jeszcze kilka lat temu ministrant w jednej z parafii na Mazowszu. Zamiast relacji o tym, jak to jest chodzić z księdzem po kolędzie albo używać dzwonków, dostałem brutalny opis sytuacji.
– Proboszcz miał problem, żeby nam kupić jedzenie po tym, jak przez kilka godzin w upale pomagaliśmy sprzątać przy kościele – tłumaczy naTemat.
Inny ksiądz potrafił "zażartować" że skoro ktoś nie zapłacił za intencję mszy, to żebym jej nie czytał.
Michał nawiązał też do kolejnego problemu – ksiądz "gromił z ambony osoby LGBT". – Zacząłem dostrzegać wszechobecną hipokryzję ludzi Kościoła katolickiego – podsumowuje.
Z kolei Bartłomiej kończy rozmowę trochę inaczej: – Niech ludzie widzą i wiedzą, że ministrant to młody chłopak, który wie, co to obowiązek, ale w tym wszystkim jest też człowiekiem, który żyje i ma pasję.