Michalik: Zastanawiam się, czy ludzie w Polsce zdają sobie sprawę z tego, co się zaraz stanie
Pal sześć żeńskie końcówki, ale jak można nie pojmować, że to, czego nie wyraża język, nie istnieje w społecznej i jednostkowej świadomości? Że jeśli czegoś nie nazywasz, skazujesz to na niebyt? Że nie można ubolewać, że władza dyskryminuje słabsze grupy społeczne, równocześnie samemu nie chcąc zaznaczyć słowem ich istnienia i podmiotowości?
A przecież wszystko zaczyna się i kończy na języku. Sposób komunikacji, to, jak do siebie mówimy, buduje lub niszczy relacje. Umożliwia lub uniemożliwia współpracę, robienie interesów, wspólne spędzanie czasu. Mówienie bywa aktem agresji i destrukcji, może podżegać do nienawiści i doprowadzać do brutalnych zabójstw. To, jak mówimy o rzeczywistości i komu pozwalamy mieć ostatnie słowo, często decyduje o tym, jak będziemy żyć.
Mam wrażenie, że my, Polacy nigdy tego do końca nie rozumieliśmy i szczerze mówiąc, chyba wielu z nas nie rozumie tego do dziś. Lekceważymy kulturę i precyzję języka, nie przykładamy do nich wagi.
Łatwiej wyborcę oburzyć niż przekonać
To dlatego trudno nawet nam, dziennikarzom, reagować w sposób, który naprawdę poruszy opinię publiczną, na ważne wydarzenia, zaniedbania polityków, jak choćby dochodzenie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w sprawie dokumentu "Siła kłamstwa".
Bo jak reagować, skoro od lat, w tej samej stacji, która wyprodukowała dokument Piotra Świerczka, w najważniejszym programie informacyjnym słyszymy podawane na jednym wdechu newsy o wielkich aferach i słodkim niedźwiadku z zoo, a później, w programie publicystycznym pół godziny na szerzenie swojej propagandy dostają zawodowi kłamcy, o których wiadomo, że nigdy nie powiedzieli niczego, co choćby otarło się o prawdę.
Jak chcemy poruszyć opinię publiczną, skoro sposób podawania przez media informacji wcale nie sugeruje, że w kraju dzieje się coś przerażającego i przełomowego. Znany film "Dont’t look up" wyraża to właśnie - nie tylko bezsilność wobec zła i zagłady, ale nawet w ich obliczu niezdolność do zachowania powagi i nazwania rzeczy po imieniu.
O innym wielkim niebezpieczeństwie związanym z nieumiejętnością nazywania rzeczy po imieniu mówiła kiedyś prof. Ewa Łętowska. Chodzi o niezwykle groźne zastępowanie argumentacji i reguł prawa egzaltacją. A przecież i to już jest w Polsce regułą.
Politycy to robią, bo mają w tym interes: łatwiej im wyborcę oburzyć, zachwycić czy rozbawić niż przekonać. Łatwiej w razie wpadki pokłócić się z oponentem niż sensownie wyjaśnić, co i dlaczego się zrobiło. Gorzej, że robią to także media w pogoni za zyskiem.
Tyle że to właśnie to monetyzowanie emocji i celowe eskalowanie ich z byle powodu, za wszelką cenę, doprowadziło do tego, że nic już nie ma znaczenia, nic już ludzi nie porusza. Nie podrywa do wyjścia na ulicę, aktywnego wyrażenia sprzeciwu. Bo paradoksalnie na skutek ciągłego grania na naszych emocjach zobojętnieliśmy.
Nasza psychika broni się przed ciągłym przeciążeniem, odcinając od wszystkich bodźców. Przestajemy słuchać polityków i mediów w ogóle, uciekamy na emigrację prawdziwą lub wewnętrzną, machamy ręką na afery. A to zawsze pomaga rządzić autokratom i populistom.
Sami do tego dopuściliśmy
Patrzę na to, co się teraz dzieje w Polsce i na świecie i zastanawiam się, czy ludzie zdają sobie sprawę z tego, co się stanie - że niedługo wielu z nich będzie, na zupełnie podstawowym fizycznym poziomie walczyć o przetrwanie.
Że rząd nie tylko im nie pomoże, ale jeszcze złupi, dobije, ogołoci ze wszystkiego. Zabierze każdy zasób, z którego mogliby skorzystać, żeby choć trochę polepszyć swój los. I że nie zdołają z nikim o tym sensownie porozmawiać ani znaleźć rozwiązania, bo nikt już nie umie rozmawiać, ba! - nie ma już nawet platformy, na której można byto zrobić.
Dopuściliśmy do tego, że zabito debatę publiczną, a bez tego narzędzia można tylko narzekać, wybuchać wściekłością albo szukać coraz to nowych winnych i wrogów.