"Znachor" Hoffmana nie jest żadnym arcydziełem. Świetnie, że Netflix wziął się za remake
Najpierw zobaczyłam zdjęcie Zandberga z podpisem "Rafał Wilczur". Potem był Fronczewski, który informował mnie, że "profesor Rafalala jest niebinarne" (swoją drogą Rafalala jest transpłciową kobietą). Dwa obrazki wystarczyły, bym zrozumiałam, co czuje przeciętny boomer przemierzający internet – ni w ząb nie rozumiałam memów, a przynajmniej TYCH memów.
Zgooglowanie tajemniczego profesora Rafała Wilczura zajęło mi co prawda minutę, ale nijak nie rozjaśniało sensu memów (czyt. nadal mnie nie bawiły). Dobra, Netflix robi nową adaptację "Znachora". Ale co ma Zandberg do wiatraka (Wilczura)? I co tu robi młody Fronczewski?
Aby się tego dowiedzieć i odzyskać utraconą w niespełna dobę młodość, musiałam odbyć podróż do 1982 roku (a przy okazji i do lat 30., gdy dzieje się akcja powieści Tadeusza Dołegi-Mostowicza).
Seans "Znachora" probierzem polskości
Przed wyruszeniem w drogę, zasięgnęłam języka. Byłam co prawda zdecydowana, ale chciałam wiedzieć, co mnie czeka. Znajomi – z najróżniejszych parafii – zamiast powiedzieć, czy polecają, łapali się za głowę.
Tym samym dowiedziałam się, że absolutnie nie ma możliwości, żebym nie widziała "Znachora". Święta (z rodziną) obchodzimy? Obchodzimy.
No to musiałam widzieć, nazwiska Wilczur pewnie nie pamiętam. Czy ta twarz – twarz Wilczura, to jest Bińczyckiego – nic mi nie mówi? To musi być rzadkie schorzenie sprawiające, że nie mam pamięci do twarzy. Opcjonalnie: amnezja. Przecież "Znachor" jest polskim "Kevinem".
Z komentarzy na Filmwebie dowiaduję się, że porównanie jest odrobinę chybione. "Znachor" to film katowany nie w Boże Narodzenie, ale raczej na Wszystkich Świętych oraz w Wielkanoc (jeden z krytyków komentuje nawet, że nie ma lepszego filmu do żurku i jajek).
W bonusie z drugiej największej bazy filmów na świecie dowiaduję się też, że pół Polski napalało się na młodą Annę Dymną lub/i Bożenę Dykiel ("Niby myje podłogę, ale tak naprawdę pląsa taniec godowy przed Antonim. I jeszcze wypina to i tamto w jego kierunku. A on nic…").
"Znachor" i przyjaciele
Z ocen użytkowników Filmwebu wynika także, że "Znachor" jest filmem lepszym niż choćby "Obywatel Kane", "Wielkie piękno", "Las Vegas Parano", "Amelia" czy "Billy Elliot" i "Annie Hall". Jeśli zaś chodzi o polskie kino, przewyższa "Nóż w wodzie", "Zimną wojnę", a także trzy z trzech kolorów Kieślowskiego, "Ostatnią rodzinę" czy "Wesele" (Smarzowskiego).
Czy ponad 140 tys. osób, które wystawiło ocenę "Znachorowi" może się mylić? Patrzę na statystyki i myślę, że ja i profesor Wilczur zostaniemy jeszcze przyjaciółmi. Dwie godziny i osiem minut później wiem już, że płonne były to nadzieje. Ale może od początku...
Znam poetykę starych, polskich filmów – i jak to z filmami bywa, jedne starzeją się lepiej, inne gorzej. Są też filmy, które są po prostu znakiem czasów – przedstawionych lub (częściej) tych, w których dany obraz kręcono.
Przeciętny nastolatek nie załapie gagów z "Misia" czy "Kingsajzu" na których jego dziadek będzie zrywał boki ze śmiechu. Podobnie sprawa ma się z filmami historycznymi – trudno, żeby Zagłoba mówił współczesną polszczyzną.
"Znachora" trudno zaliczyć do tej ostatniej grupy – fabuła zupełnie nie jest warunkowana historycznie, a co za tym idzie, można by ją przeflancować tak do wieku XVIII (trepanację czaszki wykonywano już wtedy), jak i do roku pańskiego 2023 (choć lekarz pozbawiony nowoczesnych narzędzi i pomocy kolegów z bloku operacyjnego pewnie umarłby ze strachu).
Stary-niejary "Znachor"
Wróćmy jednak do aspektu starzenia się filmów. Pewnie, że w latach 80. kręciło się zupełnie inaczej niż dziś – inna była technologia, ale też trendy, rozwiązania formalne itd., itp. Są filmy, które czas szlachetnie spatynował jak np. "Niewinni czarodzieje" Wajdy, "Pociąg" i "Matka Joanna od aniołów" Kawalerowicza czy "Hydrozagadka" i "Dziewczyny do wzięcia" – filmy z lat 70.
"Znachor" do tej grupy nie należy. W pierwszej kolejności ze względu na sposób, w jaki został zagrany. Trudno się nie zgodzić, że Jerzy Bińczycki stworzył tu swoją najlepszą filmową kreację. Podobnie jak co do tego, że i pozostali aktorzy wypadli nieźle.
Problem polega na tym, że wszystkie te kreacje wyglądają jak żywcem wyjęte z "Teatru Telewizji". Oto dostajemy szereg fraz wypowiadanych z hiperpoprawną dykcją, ale przede wszystkim emfazą, która może i obroniłaby się jakoś na scenie, ale w filmie mającym imitować życie już niekoniecznie.
Trudno oprzeć się wrażeniu "przeaktorzenia" – co i rusz, któraś z postaci gra tak mocno intonacją i/lub mimiką (tudzież melancholijnym spojrzeniem w dal), że wytraca wiarygodność emocjonalną. Scena zawierająca frazę "Proszę Państwa, Wysoki Sądzie – to jest Profesor Rafał Wilczur" z dzisiejszej perspektywy sama w sobie jest memem. Nie trzeba nawet dodawać twarzy Zandberga, by śmieszyła.
Oczywiście dochodzi tu jeszcze aspekt opatrzenia z manierycznością "Znachora". Zakładam, że gdybym widziała film kilkukrotnie, nie zwróciłabym nawet uwagi na grę aktorską. Sama fabuła jest na tyle wciągająca, a zarazem prosta, że można wejść w nią bez większych refleksji nad oceną filmu.
Przy tym wszystkim uważam, że "Znachor" nie jest filmem złym. Jest za to filmem ze wszech miar ckliwym i naiwnym. Począwszy od rozdziału bohaterów na białych i czarnych krechą tak grubą, że pasowałaby bardziej do książki dla dzieci w wieku wczesnoszkolnym – a i tu nie jestem pewna, czy to w książce nie znalazłoby się więcej niuansów.
Świętszy od papieża
Postać Antoniego Kosiby jest w dodatku tak świętoszkowata, że momentami aż śmieszna. Oto profesor mieszkający uprzednio w okazałym pałacu z tabunem służby i gustujący we frakach nagle nie chce przyjąć od nikogo ni złotóweczki i żyje nieomal o chlebie i wodzie.
Zaloty – jak na pustelnika przystało – odrzuca. Kolejne ciosy przyjmuje z pokorą i pogodną rezygnacją. Rozumiem, że właśnie dlatego jego losy poruszają – oto osobę bez skazy spotykają rzeczy tyle przykre, co niezawinione. Ale to tani chwyt. Taki tam dwutakt współczucia.
Poza tym pytaniem bez odpowiedzi pozostaje, dlaczego żona postanowiła porzucić profesora Wilczura, by wieść z córką ubogie życie na prowincji. Motywacja, którą poznajemy na początku filmu – przytłoczenie sławą i geniuszem męża – jest, delikatnie mówiąc niezbyt przekonująca, a już zwłaszcza biorąc pod uwagę, że mowa o latach 30. XX wieku.
Kino kocha melodramaty – nie dość, że widowiskowe, to i uwielbiane przez widzów. Tyle że są melodramaty idące po linii najmniejszego oporu. Uderz w stół, a nożyce się odezwą – zabij szczeniaczka, a publika zapłacze i będzie ci jeszcze wdzięczna za silne emocje.
Takie tam katharsis 2.0. i nie piszę tego nawet ironicznie. Emocje mogą żyć bez kultury, ale już kultura bez emocji często staje się wydmuszką.
Łzogenność przede wszystkim
Negatywne lub po prostu niezbyt entuzjastyczne oceny filmów, które są dla większości odbiorców poruszające, spotykają się z backlashem w postaci źle maskowanej agresji. Zazwyczaj ad personam, bo przecież sugestia, że do łez doprowadził nas kicz, jest jak policzek.
Tyle że kicz to świat bez gówna (Proszę Państwa, Wysoki Sądzie - może to i wulgaryzm, ale i luźna parafraza Milana Kundery) – a trudno nie wzruszyć się utopią, w której sprawiedliwość, dobro i miłość zwyciężają. Jak w "Znachorze".
Moim ulubionym przykładem narodzin oburzenia z ducha krytyki, jest recenzja filmu "Interstellar" autorstwa Michała Walkiewicza z Filmwebu. Krytyk ośmielił się dać filmowi Nolana 5 (na 10) gwiazdek. Do dziś nie ma chyba w polskim internecie częściej komentowanej recenzji. Przy czym większość komentarzy sprowadza się do wieszania psów na Walkiewiczu.
Co zabawne, dostało mu się i w przypadku "Znachora" (6 gwiazdek). Koronny argument oburzonych to w takich razach oczywiście zarzucenie oceniającemu, że "nie zrozumiał". Bo jak ktoś zrozumiał, to zapłakał.
Błąd poznawczy w przypadku ferowania sądów o filmach (ale i książkach) polega często na uznaniu, że wzruszenie jest znakiem jakości i sugeruje, że oto mamy do czynienia z arcydziełem. Tyle że arcydzieło powinno nie tylko wnosić nową jakość, ale i funkcjonować na wielu poziomach.
Jednego "Znachorowi" odmówić nie można – historia profesora Rafała Wilczura ma olbrzymi potencjał, jeśli chodzi o ekranowe adaptacje. Wiedział o tym zresztą sam Dołega-Mostowicz, który niedługo po tym, jak powieść zaczęła ukazywać się w odcinkach w prasie, zaczął pisać na jej podstawie scenariusz.
W jednym z wywiadów mówił, że ma sporo zastrzeżeń do swojego pisarstwa, ale "Znachor" jest historią pełną napięcia dramatycznego, a tym samym arcyfilmową.
Z tego samego powodu ekranizacją zainteresował się Jerzy Hoffman. Uważał, że Dołega-Mostowicz miał niesamowity zmysł dramaturgiczny, a do tego rzadką umiejętność budowania intrygi na emocjach. Nie bez powodu kilku adaptacji doczekała się i jego inna powieść - "Kariera Nikodema Dyzmy".
Odsądzana od czci i wiary - i to jeszcze przed publikacją choćby trailera - adaptacja Netflixa w reżyserii Michała Gazdy ma spore szanse być najlepszą ekranizacją "Znachora", jaka powstała. Bo i trudno dziś zbliżyć się do irytującego manieryzmu poprzednika.
Czytaj także: https://natemat.pl/466013,life-balance-congress-czyli-dziewiaty-krag-coachingowego-piekla-w-polsce