Muzyka może dotknąć dosłownie. Michał Pepol zagra w Nowym Teatrze

Karolina Pałys
14 lutego 2023, 10:13 • 1 minuta czytania
Jest zdania, że muzyka może dotykać - nie tylko w sensie metaforycznym, ale jak najbardziej dosłownym. I to każda muzyka, nawet ta, do której zdarza się odnosić publiczności z nieco większą rezerwą. Wiolonczelista Michał Pepol zdradził nam, co przygotował dla gości swoich koncertów w Nowym Teatrze.
Fot. Edyta Dufaj

Michał Pepol to wiolonczelista, aranżer i kompozytor. Klasyczne wykształcenie nie przeszkadza mu w odważnym przekraczaniu granic gatunkowych. W 2022 roku zadebiutował solowym albumem „Kora nieskończoność” (Agora Muzyka), który zawiera nieznane i niewydane nagrania legendarnej Kory Jackowskiej. Jest współzałożycielem Royal String Quartet, pomysłodawcą i współorganizatorem Festiwalu Kwartesencja w Warszawie oraz kuratorem Festiwalu Klangor na Warmii. 

Rok 2023 rozpoczął nową serią koncertową: Dotykafonie w Nowym Teatrze w Warszawie. Jeden z koncertów cyklu już za nami: 8 stycznia odbył się koncert-performans choreograficzny przygotowany do ścieżki dźwiękowej z albumu Michała Pepola „Kora nieskończoność”. Kolejne odsłony Dotykafonii już 19 lutego 2023 (Dwóchgłos. Szymanowski) oraz 12 marca 2023 (What Is Love). Dotykafonie - moze pan dla nas rozszyfrować to słowo?

To połączenie dotyku i dźwięku, tytuł, który działa na różnych poziomach. Przyświecała mi głównie idea dźwięku, który dotyka - przejmuje, kiedy słucha się muzyki, ale myślałem też o dotyku fizycznym. I z trzech koncertów w ramach Dotykafonii, dwa od tego fizycznego dotyku nie uciekają. 

Na pierwszym koncercie z Pawłem Sakowiczem do muzyki z mojej płyty “Kora nieskończoność” zrobiliśmy kameralny performans, któremu ja jako muzyk się poddałem: ruszyłem się z krzesła, wstałem i razem z Pawłem weszliśmy w pewien rodzaj fizycznej bliskości, dotyku. 

Podobnie będzie z trzecim koncertem - What is love - awangardowym, złożonym z samej muzyki nowej, współczesnej, w którym dwóch muzyków użyje instrumentów do performansu. 

Środkowy koncert, poświęcony twórczości Karola Szymanowskiego, to, mam nadzieję, będzie muzyka, która po prostu dotknie ludzi swoją fonią. Razem z pianistą Bartkiem Wąsikiem spróbujemy wprowadzić naszymi aranżacjami taki nastrój, aby każdy poczuł się “dotknięty”. 

Kiedy pojawił się pomysł, aby dotykać muzyką dosłownie? Muzyki poważnej nie kojarzy się z kontaktem, raczej z pewnym dystansem wobec publiczności. 

Myślałem o tym od kilku lat. Kiedy patrzy się na artystów popowych, którzy w trakcie koncertu swobodnie przemieszczają się po scenie, potrafią rzucić się w tłum, a przynajmniej ściskać ręce swoich fanów - to fajne, kiedy mogą wchodzić w takie interakcje z ludźmi. 

W muzyce klasycznej natomiast każdy muzyk przeważnie jest oddzielony od fizyczności, od ciała. Jesteśmy skupieni na instrumencie, na wykonawstwie… I pomyślałem sobie, że to byłoby wspaniałe, gdyby można to trochę przełamać i żebym ja mógł doświadczyć tego, czego doświadczają na scenie wokaliści czy aktorzy: przekazują sztukę i nie mają przy tym żadnych ograniczeń fizycznych. Bardzo im tego zazdroszczę - w pozytywnym słowa znaczeniu. 

Nie bał się pan przełamania tej bariery, która dzieli muzyków poważnych od publiczności? Bo ten dystans jest chyba celowy: odzwierciedla jakiś prestiż, jakiś szacunek, elitarność może. Tworzy wyższy próg wejścia. 

Wydaje mi się, że muzyka klasyczna, bardzo szeroko rozumiana, od dawnej po współczesną, często grzęźnie w takim poczuciu elitarności. Ludzie, spoza środowiska muzycznego, stają się spięci, kiedy mają przyjść na koncert - bo do filharmonii trzeba się ubrać, trzeba taką muzykę rozumieć… To nieco wykluczające. 

Wydaje mi się, że każda muzyka może być dla każdego, dlatego chciałbym przełamywać stereotypy, schematy, przekraczać granice gatunkowe. Bardzo to lubię. Fajnie byłoby więc nie dzielić muzyki na gatunki, tylko kierować się jej jakością. A jeśli chodzi o dotyk: wydaje mi się, że takie podejście może tylko zachęcić ludzi do muzyki. Ja bym sobie tego bardzo życzył. 

Dwóchgłos, drugi koncert z cyklu Dotykafonie, poświęcony jest Karolowi Szymanowskiemu: “drugiemu po Chopinie”, jednemu z “największych polskich kompozytorów”, o którym mówi się w zasadzie głównie w kontekście jego twórczości i wymownie milczy na temat jego życia osobistego. Czy queerowość Szymanowskiego słychać w jego muzyce?

Temat queerowości w dyskursie publicznym pojawia się od niedawna, przez lata był ignorowany. A Szymanowski tworzył taką, a nie inną muzykę, bo był tym, kim był. Dlaczego, gdy rozmawiamy o życiu pisarzy czy muzyków heteroseksualnych, mówimy o żonach, o dzieciach, a gdy mówimy o Szymanowskim, to mówimy tylko o tym, co tworzył?

A queerowość bardzo u niego słychać. Muzyka Szymanowskiego ma własny idiom, osobne brzmienie, jest nieporównywalna do niczego innego. Oczywiście można powiedzieć, że wzorował się na różnych nurtach ze swoich czasów - imresjonistycznym czy ekspresjonistycznym, ewidentnie wchłonął też naszą polskość: muzykę ludową, ale przede wszystkim włożył w swoją twórczość siebie. Jego muzyka jest niejednoznaczna, kapryśna, ulotna, w języku gejowskim powiedzielibyśmy: przegięta. Niezwykle barwna, ciekawa, zmieniająca się, ale jednocześnie wrażliwa, czy nawet nadwrażliwa. I to wszystko słychać.  

Czy interpretacje, które powstawały do tej pory, były łagodzone, żeby tę queerową stronę Szymanowskiego ugrzecznić? 

Wydaje mi się, że nie, ale jeśli słucha się muzyki pod jakimś kątem, albo ogląda film pod jakimś kątem, to nagle widzi się inne rzeczy, niż gdy patrzy się czy słucha zupełnie abstrakcyjnie. 

Myślę, że słuchając tej muzyki bez żadnego kontekstu, to ona i tak jest zachwycająca. Ale tym koncertem próbuję nakierować uwagę publiczności na niego jako człowieka: na jego psyche, jego tożsamość. Jeśli zastanowimy się, czemu ta muzyka jest taka, a nie inna, zobaczymy, że jego tożsamość rzeczywiście przebija w twórczości. To niesamowite. 

Pod jakim kątem, wraz z pianistą Bartkiem Wąsikiem, dokonaliście wyboru utworów do tego koncertu?

Zaaranżowanie muzyki Szymanowskiego na dwa instrumenty nie jest proste, bo ona jest bardzo bogata i często wielowątkowa, wielogłosowa. Szukaliśmy więc takich utworów, w których dominuje głos solowy. Na przykład pieśni są wdzięczne do aranżacji, mazurki, utwory fortepianowe, w których jeden z głosów może przejść do wiolonczeli… Szukaliśmy też fragmentów, w których barwa instrumentu smyczkowego wzbogaca to, co jest w fortepianie, albo takich, gdzie wiolonczela  przyjmuje głos sopranu, fruwa w przestworzach, a fortepian daje jej oparcie i taki wygodny ciepły dywan, na którym można się rozłożyć…

Na nasz skład nie dało się zaaranżować symfonii czy kwartetu bez szkody dla utworów. Dlatego wybraliśmy takie, co do których mam wrażenie, że brzmią inaczej, niż oryginał, ale nie gorzej. 

Trzeci koncert - What is Love - opatrzony jest hasłem: “Będzie dotyk, będzie fonia”. Miłość to naturalne środowisko dla dotyku. W jaki sposób będzie się on tutaj przejawiał?

Wraz z Kubą Krzewińskim przeniesiemy ten dotyk na swoje instrumenty. Usiądziemy naprzeciwko siebie i będziemy performować utwór na instrumentach, ale w zupełnie inny sposób: nie dotykamy smyczkiem strun, dotykamy natomiast instrumentów, jakby to były ciała kochanków. Dochodzimy też do takiego momentu, w którym wyciągamy ręce ku sobie i dotykamy swoich instrumentów wzajemnie. To jest taki akt przekroczenia i dotyku.

Jeden z utworów, który zagramy, nazywa się “Love Song” i jest autorstwa Alvina Luciera. To utwór, w którym obaj gramy na skrzypcach, ale te skrzypce są połączone długą, metalową struną, która przyczepiona jest do podstawków obu instrumentów. Dość karkołomna sytuacja, trzeba uważać, żeby nie zniszczyć instrumentów. W efekcie udaje nam się osiągnąć coś takiego, że grając na jednym instrumencie, ta struna przenosi drgania na instrument partnera i tamten instrument również brzmi. 

To jest niesamowite, bo pokazuje, jak dotyk fizyczny, przenosi fonię, czyli jak dźwięk uruchamia się w drugim instrumencie. I to jest absolutne przekładalne na to, co się dzieje między ludźmi - że w relacji potrafimy odczuć dobre emocje drugiej osoby; że ta metaforyczna struna, te fale między nami, albo są, albo ich nie ma. Ktoś nas zaraża entuzjazmem, czujemy czyjąś miłość, czyjąś złość. Tak samo tutaj: połączone instrumenty wzajemnie rezonują, a my pozostajemy w fizycznym kontakcie, mimo że jesteśmy od siebie oddaleni. Ciekawa koncepcja - teatralna, ale też performatywna. 

Co pana przyciągnęło do performansu? Nieczęsto kojarzymy ten poziom ekspresji, tę szczerość z muzyką poważną.

Myślę, że ta muzyka jest szczera. Mamy cudownych artystów klasycznych, których wykonawstwo nie jest w żaden sposób udawane. Myślę tylko, że często, jako artyści, tkwimy w wymogach formy, na przykład takich, żeby nosić frak. Ja fraka nie miałem na sobie od 20 lat, ale jak pójdzie się do niektórych filharmonii, to artyści, bez wyjątków, ubrani są w taki, a nie w inny sposób. Wydaje mi się, że to mocno niedzisiejsze. Nikomu nic by się nie stało, gdyby się od tego fraku odkleił. 

Ale znajdą się też ludzie, którzy powiedzą, że to dla nich święto; że jak idą do filharmonii, to chcą zobaczyć ludzi bardzo elegancko ubranych. I może w tym też jest jakaś racja. 

Ja może niekoniecznie chcę, żeby orkiestra grała w dżinsach, ale gdyby pozwolić każdemu na pełną ekspresję: w kreowaniu muzyki, w ubiorze i w innych aspektach, to wydaje mi się, że ta orkiestra grałaby lepiej. To mogłoby być bardzo ciekawe, obserwować orkiestrę, która jest złożona z indywidualności. Wydaje mi się, że uwspółcześnienie pomaga w przekazywaniu sztuki. 

Ale czy orkiestra indywidualistów to wciąż orkiestra? To nie musi być jeden organizm?

To się chyba nie kłóci. Jeśli każdy czuje się współodpowiedzialny za dzieło, to swoją indywidualnością jeszcze bardziej podkreśli wspólny wkład. Często maską kostiumu możemy się trochę zdystansować - jestem częścią orkiestry, więc gram tak, jak mi każą. A gdyby podjeść do orkiestry podmiotowo - czuję się ważny, czuję się sobą - myślę, że wtedy ta orkiestra grałaby lepiej. Im bardziej ludzie czują się docenieni, tym bardziej się angażują, a im bardziej się angażują, tym lepiej pracują, grają, tworzą… 

Byłoby cudownie, gdyby cały świat podchodził z zaangażowaniem do tego, co robi, niezależnie od tego, co robi.

Za nami koncert KCKM, do ścieżki dźwiękowej z albumu “Kora nieskończoność”. Czy to właśnie indywidualność Kory tak pana pociąga?

Ta płyta to moje spełnione marzenie. I nie powiem pewnie nic oryginalnego: Kora niesamowicie mnie inspiruje. Jak wielu artystów z resztą. Z Ralphem Kamińskim, który wydał płytę “Kora” również pracowałem, aranże powstały z moim udziałem. Ale płytę z tekstami Kory nagrała też Natalia Przybysz… Wielu artystów po nią sięga. 

Ja od dziecka miałem do niej słabość i czułem jej ważność w swoim odbiorze muzyki. Od dawna myślałem też, aby wciągnąć Korę w świat swoich wyobrażeń, co było marzeniem dość bezczelnym: ja, klasyczny muzyk, zapraszam Korę do projektu…

Potem pomyślałem, że szkoda, że tego nie zrobiłem, bo Kora, przez ostatnie lata swojego życia, gdy heroicznie walczyła z chorobą, musiała się wycofać z życia koncertowego i cieszyła się bardzo na wszelkie współprace z innymi artystami. 

Ale, jak się okazuje, wszystko dzieje się wtedy, gdy ma się wydarzyć. Kiedy więc trzy lata temu dostałem nagrania od Kamila Sipowicza, to w sumie w pewnym sensie współpracowałem z Korą. 

Jak doszło do tej współpracy? Korzystał pan z nagrań, które nigdzie wcześniej nie były publikowane - to brzmi tajemniczo. Skąd pan wiedział, że takie materiały istnieją?

Po tylu latach pracy takie materiały muszą istnieć. Zawsze istnieją. Wiedziałem, że to dość odważny pomysł, ale Kamil okazał się bardzo otwarty: zgodził się na spotkanie, ja opowiedziałem, jaki mam pomysł, on zareagował bardzo pozytywnie i po prostu dał mi te materiały. 

Na każdym etapie pracy wysyłałem mu demówki, które tworzyłem w domu, jeszcze przed wejściem do studia. Chciałem, żeby był na bieżąco, żeby nie miał poczucia, że ja coś robię za jego plecami, że robię coś, na co nie chciałby dać zgody. Było to wiec wszystko bardzo transparentne. 

To było rok po śmierci Kory i teraz sobie myślę, że może ja tymi nagraniami go trochę męczyłem… Żałoba potrzebuje czasu, rok to pewnie jakieś minimum, ale to nie jest proces, który się urywa. Myślę więc, że to mogło być dla niego trudne. 

Z drugiej strony wiem, że teraz bardzo projektowi kibicuje. Zresztą napisał w książeczce do płyty, że na tyle, na ile zna Korę, jest pewien, że zaliczyłaby mnie do swojego kosmosu. Siostra Kory, która też oczywiście zna tę płytę, mówiła, że ona z kolei jest przekonana, że to Kora mnie wybrała. To bardzo miłe słyszeć takie rzeczy od bliskich artysty. 

A co pan czuł, kiedy to marzenie “pracy” z idolką w końcu mogło się ziścić? Spełnienie marzeń? 

Na początku było wielkie wzruszenie. Ale nie można do artysty, z którym się pracuje, podchodzić na kolanach, bo to zaburza jakiś energetyczny przepływ, nie pozwala w pełni rozwinąć skrzydeł. Po jakimś czasie zorientowałem się, że ja trochę zapomniałem, czyje to są nagrania i pracowałem z nimi trochę jak z głosem bliskiej osoby czy z głosem wiolonczeli… Stało się to dla mnie trochę abstrakcyjne. Wplatałem te nagrania w utwory, jakby to był głos, który wydobyłem z instrumentu…

Dzisiaj, kiedy słucham klasycznych nagrań Maanamu, to słyszę, że to Kora i Maanam, ale gdy słucham naszych nagrań, to się gdzieś ulatnia i łączy z trochę inną osobą, niż z tą Korą, która wszyscy znają.