"Interwencja zamienia się w koszmar". Lekarz ujawnia kulisy pracy w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym

Alan Wysocki
28 lutego 2023, 11:27 • 1 minuta czytania
– Jeśli śmigłowiec ląduje między blokami, to nagrywa nas co najmniej 10 osób. Ludzie nagrywają z okien, wychodzą na spacer z psami robić zdjęcia. Wtedy nie ma sensu protestować. Ja po prostu nie mam na to czasu – mówi naTemat lekarz Lotniczego Pogotowia Ratunkowego Z Ostrowa Wielkopolskiego, Piotr Politowski.
"Interwencja zamienia się w koszmar". Lekarz ujawnia kulisy pracy w LPR. Fot. Jarosław Jakubczak / Polska Press / East News

Jak się zaczęła twoja przygoda z Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym?

Początkiem jest sama przygoda z medycyną. Zetknąłem się na studiach z profesorem Tomaszem Darochą, który zapoznał nas z Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym. Wtedy ktoś, kto tam pracuje, wyjaśnił mi, co to jest. Od początku pracy też zacząłem dyżurować na SOR. LPR regularnie u nas gościło.


Już wtedy zaczęło mi się to podobać. Nie zakładałem nawet, że będę tam kandydował. Nie miałem wiedzy i doświadczenia. Wyobrażałem sobie, że to pogotowie jak z ekstraklasy. Patrzyłem na to z fascynacją, ale na początku stwierdziłem, że w ogóle się tam nie nadaję.

To dlaczego postanowiłeś wyjść z roli obserwatora i się tam zgłosić? Mogłeś zostać na SOR, szukać przychodni, przejść do sektora prywatnego...

Jestem lekarzem-rezydentem. Zasadniczą częścią mojej pracy jest praca na oddziale anestezjologii i intensywnej terapii. Dobrze czuję się w medycynie ratunkowej, ale dyżury na SOR były ciężkie i trudne do pogodzenia z pracą w tym samym szpitalu na oddziale anestezjologii i intensywnej terapii, więc chciałem zacząć się z nich wycofywać.

Możliwość pracy w LPR zacząłem rozważać dopiero po trzech latach od pierwszego kontaktu z nimi. Tam trzeba spełnić określone kryteria.

W końcu namówili mnie do tego znajomi, a skoro pojawił się wakat, to spróbowałem.

I jak wyglądała rekrutacja? Faktycznie to jest pogotowie w wersji ekstraklasa?

Dla każdego wygląda inaczej. W Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym na pokładzie śmigłowca mamy pilota, ratownika medycznego lub pielęgniarza i lekarza. Każdego z nich rekrutuje się zupełnie innymi torami.

Część pilotów przychodzi do nas po wojsku, a jeśli chodzi o lekarzy, to najpierw wchodzą w grę wymogi formalne. Trzeba być specjalistą lub rezydentem, ale nie przy każdej specjalizacji można aplikować do LPR. Na szczęście anestezjolodzy mogą aplikować.

Chętni muszą wystartować w konkursie, który jest rozstrzygany na zasadzie postępowania konkursowego. Dopiero po przejściu wymagań formalnych wyselekcjonowanych kandydatów zaprasza się na rozmowy kwalifikacyjne.

To rodzaj egzaminu ustnego, gdzie specjalna komisja zadaje pytania dosłownie o wszystko - o aktualne wytyczne Polskiej Rady Resuscytacji, udział w kursach, aktualnych szkoleniach. To wszystko punktuje.

Chodzi nie tylko o wiedzę z zakresu medycyny, ale ocenia się też predyspozycje pozamedyczne do pracy w zespołach ratownictwa, czyli umiejętność rozwiązywania konfliktów, pracy w grupie. W tej pracy, a w zasadzie w całym ratownictwie medycznym, komunikacja jest niezwykle ważna.

Bardzo się cieszę, że pracuję w miejscu o tak wyśrubowanych standardach pod każdym względem: szkoleń, rekrutacji, kompetencji, wszechstronnego przygotowania. Choć robimy to samo, co zespoły naziemne.

Przeszedłeś rekrutacje i zaczynasz pracę. Jakie są twoje pierwsze doświadczenia?

To nie jest tak, że od razu masz doświadczenia. Zanim zaczniesz latać, przechodzimy kolejne szkolenia. Zapoznajemy się ze specyfiką pracy. Tłumaczy nam się, co wolno, czego nie, jaki mamy sprzęt w śmigłowcu. Tego wszystkiego dopiero trzeba się nauczyć.

Wstępne szkolenie trwa dwa dni. Jeśli się je przejdzie, to przechodzi się line check, czyli sprawdzenie w misji HEMS lub transporcie międzyszpitalnym. Wtedy umawiasz się na dyżur, a do śmigłowca dostawia się czwarty fotel.

Na pokładzie masz dwóch lekarzy: koordynatora i wprowadzanego do pracy. A do tego ratownik medyczny i pilot, którzy siedzą z przodu. Uczący się lekarz pracuje pod nadzorem lekarza koordynatora.

Dopiero kiedy osoba nadzorująca wyda opinię, czy można latać samodzielnie do akcji, wtedy dostajemy zgodę na pełnoprawny udział w działaniach LPR. I to była dla mnie niesamowita ekscytacja. Nie byłem przerażony, bo wiedziałem, że przychodzę do pracy, do której jestem przygotowany.

Ale pierwszy raz uprawiałem medycynę w polu. I to dosłownie w polu, a nie w szpitalu. Każdy dyżur jest inny. Lecąc do wezwania za każdym razem towarzyszy mi niepewność, bo dopiero po wylądowaniu widzimy, co się dzieje.

Czasami jest tak, że interwencja zapowiada się niewinnie, a zamienia się w koszmar. Czasami coś, co zapowiada się dramatycznie, okazuje się łatwą do realizacji misją.

Słyszałem dwie opinie o LPR: że jesteście wzywani albo w sytuacji kompletnie tragicznej, albo robicie za karetki. Jak jest naprawdę?

Dyspozytor medyczny decyduje o tym, kogo dysponuje do danego zdarzenia. Ktoś mógłby powiedzieć, że tu i tu mogłaby pojechać karetka. Ale my nigdy tego nie oceniamy, bo dyspozytor działa w oparciu o wąski zasób wiadomości.

Ten człowiek może tylko porozmawiać przez telefon, otrzymuje niespójne, chaotyczne informacje. Na pewno są sytuacje, gdzie mogła pojechać karetka, czasami my robimy misję karetki. A czasami tej karetki po prostu nie ma.

Ale działając pod presją czasu, tego nie da się tak zweryfikować i ocenić. Dopiero na miejscu mamy pełen wgląd w sprawę. Przykładowo, jeśli mamy pacjenta z udarem mózgu i jest to udar w oknie czasowym, czyli objawy wystąpiły niedawno, to tu cenna jest każda minuta.

Jeśli na cito nie ma dostępnej karetki, to wysyła się śmigłowiec. Nawet jeśli chory ma normalne ciśnienie krwi, jest przytomny, oddycha i nie występuje zagrożenie życia. Natomiast szybkie udzielenie mu pomocy, uchroni tego człowieka przed kalectwem.

Ze względu na szybszy dolot, LPR jest często wysyłane do misji, gdzie liczy się czas dostarczenia pacjenta do szpitala. Po przyjęciu wezwania kapitan decyduje, czy możemy polecieć, czy jest odpowiednia pogoda, czy mamy wystarczająco paliwa. Do niego należy ostateczne zdanie, czy operacyjnie możemy zrealizować tę misję.

To też kwestia naszego bezpieczeństwa. W 2009 roku śmigłowiec rozbił się, próbując dotrzeć do karambolu na A4 pod Wrocławiem. Wypadek przeżyła tylko jedna osoba.

Karetka jedzie od punktu "A" do punktu "B". U was jest kwestia pogody, paliwa i logistyki. Do tego dochodzi specyfika ratowania życia w przestrzeni śmigłowca. Jak to wygląda od środka?

W śmigłowcu jest naprawdę ograniczona przestrzeń. Musimy przemyśleć najbardziej prawdopodobne scenariusze, dokładnie przygotować pacjenta i nie dać się zaskoczyć w trakcie lotu. Podczas samego lotu możliwości pomocy są bardzo ograniczone.

Ja siedzę w fotelu. Naprzeciwko mam monitor, po prawej mam respirator, a trochę dalej pompy. Jak się wychylę, to je dosięgnę, ale ze złapaniem ssaka już mógłby być problem.

Więc jeśli mój pacjent wymiotuje w trakcie lotu, a ja będę musiał odessać wydzielinę z dróg oddechowych, to w sytuacji krytycznej za zgodą pilota mogę wypiąć się z pasów, ewentualnie mogę użyć ssaka ręcznego z plecaka, który jest bliżej.

Najważniejsza rzecz to przygotowanie pacjenta na miejscu zdarzenia przed umieszczeniem go w śmigłowcu. Na szczęście sam lot zazwyczaj trwa krótko. Śmigłowiec leci około 240 km/h, natomiast najbardziej prawdopodobne negatywne zdarzenia musimy przewidzieć i zaradzić im jeszcze przed transportem.

W śmigłowcu jest cały sprzęt medyczny, który jest na stanowisku intensywnej terapii, ale śmigłowiec to nie jest oddział intensywnej terapii. Musimy zdawać sobie sprawę, że już będąc w locie, działamy w deficycie przestrzeni i ciągłym deficycie czasu, który jest najważniejszy dla pacjenta. To wymaga bardzo dużo koncentracji i uwagi.

A jak przygotowuje się chorego?

Znowu, spójrzmy na wypadki komunikacyjne. Tam trzeba pacjenta bardzo dokładnie zbadać. Tam pacjent może nie wyglądać źle, widać kilka stłuczeń i wydaje się, że tylko się poobijał. A potem okazuje się, że jednak mamy odmę, czyli powietrze w opłucnej lub krwawienie wewnętrzne.

Jeżeli muszę zaintubować pacjenta, to zdecydowanie łatwiej zrobię to w stojącej karetce, niż lecącym śmigłowcu. W przypadku dużych zdarzeń medycznych, jak wypadki komunikacyjne, to rzadko jesteśmy jedyną służbą na miejscu zdarzenia.

Tam często jest już przynajmniej straż pożarna, policja i karetka. W przypadku pacjenta z udarem mózgu najważniejsza jest każda minuta i jak najszybsze przetransportowanie go do szpitala. Pacjentowi po wypadku komunikacyjnym trzeba poświęcić jednak jak najwięcej uwagi.

Tu trzeba zabezpieczyć drogi oddechowe, wyrównać hemodynamicznie pacjenta, czyli zapewnić stabilne ciśnienie krwi. Upewnić się, że da radę dolecieć do szpitala, gdzie zostanie poddany operacji czy intensywnej terapii.

Jeżeli pacjenta bez żadnego przygotowania zapakuję do śmigłowca, a w trakcie lotu dojdzie do komplikacji, pacjent może stracić życie przez moje zaniechania czy nieodpowiednie przygotowanie do lotu.

Czasami nawet lepiej poświęcić poszkodowanemu na miejscu 30 minut czy godzinę. Każda sytuacja jest inna, a stratyfikacja ryzyka to nieodłączny element tej pracy.

Mówisz, że "interwencja zapowiada się niewinnie, a zamienia się w koszmar". Czy te zdarzenia cię poruszają, czy patrzysz na to wszystko na chłodno?

Większość interwencji mnie porusza. Nie chciałbym przypisywać sobie prawa do oceny, która tragedia jest większa.

To są tragedie konkretnych ludzi, którzy tracą swoich bliskich, dzieci, którzy tracą rodziców, czy rodziców, którzy tracą dzieci. To ludzie, którzy ulegają ciężkim wypadkom, tracą trwale zdrowie. Te wypadki to dramaty. Każda rodzina przeżywa to inaczej.

Ja staram się skupić na udzieleniu pomocy bez wgłębiania się, czy do wypadku doszło "na własne życzenie". W zasadzie to większość wezwań pogotowia wynika z tego, że ktoś popełnił jakiś błąd. Dlatego nie chcę tego oceniać.

Wspominałeś o przypadkach, kiedy rodzicowi umiera dziecko. Zastanawiam się, jak ty po zejściu z takiego dyżuru dbasz o zdrowie psychiczne czy emocjonalne?

Bardzo cenne jest wykonanie debriefingu po zakończonej misji. Z tego jesteśmy też szkoleni przez LPR. Uczą nas, żeby po prostu usiąść i porozmawiać. To polega na tym, żeby każdy powiedział, wyraził, jak się czuje. Czy czuje się dobrze, czy źle, czy uważa, że coś zostało zrobione dobrze lub źle. Jesteśmy uczeni, żeby mówić sobie też dobre rzeczy.

Na przykład: "dobrze, że pamiętałeś o przygotowaniu ssaka przed intubacją". Albo: "dobrze, że założyłeś wkłucie doszpikowe, bo zakładanie wkłucia dożylnego długo nam nie wychodziło". Dobrze, żeby zaznaczać też to, co mogłoby zostać wykonane inaczej.

Nie chodzi o biczowanie siebie nawzajem, ale żeby swobodnie wyrazić swoje odczucia. Nie tylko te dotyczące działań medycznych, ale i tych dotyczących stresu czy złości. A zwłaszcza po ciężkiej misji, wymagającej ogromnego zaangażowania.

Zwróćmy uwagę na rolę pilota. To osoba, która ląduje w terenie, którego nie zna. On nie zna przeszkód terenowych. Całe rozpoznanie prowadzi w trakcie misji. Wyobraź sobie, że nie wszystkie wiatraki są zaznaczone na mapach.

Dlatego konieczna jest ciągła koncentracja. Ta rozmowa musi mieć taki charakter, żeby każdy czuł się swobodnie. Po misji o tragicznym przebiegu dla pacjenta mamy prawo wyrazić swój smutek czy żal.

Jeżeli podczas tej misji któryś z kolegów zachował się nieodpowiednio, też musimy na bieżąco sobie to wytłumaczyć i wyjaśnić. Rozmowa to fundament rozładowania stresu i napięć. Te standardy współpracy pozamerytorycznej to fenomen Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.  

Rano robimy też briefing, gdzie rozmawiamy o naszym nastroju i uczuciach. Od tego zaczynamy każdy dyżur. Ale też rozmawiamy o pogodzie i sprawach technicznych, jak np. nieczynne lądowisko w danym szpitalu.

Wyobrażam sobie, że śmigłowiec lądujący w mieście to gwarantowana masa gapiów. Zresztą w sieci roi się od takich nagrań. Jak to wpływa na waszą pracę?

Misje, które realizujemy, są bardzo "medialne". My jesteśmy nagrywani, fotografowani na miejscu zdarzenia. Do tego też musimy się przyzwyczajać. Jeśli śmigłowiec ląduje między blokami, to nagrywa nas co najmniej 10 osób.

Ludzie nagrywają z okien, wychodzą na spacer z psami. Przez to poszkodowanych, których ratowałem, można by zidentyfikować, a mnie obowiązuje tajemnica lekarska. Tu chodzi przede wszystkim o godność pacjenta.

Moim obowiązkiem jako lekarza jest dbanie o poufność i intymność pacjenta. A przy akcjach ratunkowych prowadzonych na ulicy jest to bardzo trudne.

Oczywiście, straż pożarna czy policja rozstawiają parawany, ale już jestem przyzwyczajony, że w trakcie czynności ratunkowych jestem obserwowany. W trakcie akcji nie ma sensu rozganiać ludzi czy protestować. Ja po prostu nie mam na to czasu.

Mogę co najwyższej poprosić służby o oddalenie gapiów, ale ja muszę ratować poszkodowanego. Niestety, ludzie nie zawsze są życzliwie zaciekawieni tymi wydarzeniami.

Ale zostaje mi to jedynie przyjąć do wiadomości. Tak po prostu jest. W tym miejscu chciałby jedynie zaapelować o nieutrudnianie nam pracy, niepodchodzenie do lądującego czy startującego śmigłowca.

Kiedy przygotowywałem się do wywiadu, osoby, które nie znają specyfiki waszej pracy, poprosiły, żebym zapytał, gdzie stacjonujecie w trakcie dyżuru. Bo nie jest to szpital czy przychodnia. Padły też pytania o to, jak szybko możecie zareagować na wezwanie?

My stacjonujemy w specjalnej bazie Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, których w Polsce jest 21 (dodatkowo jedna sezonowa). Poza hangarem, gdzie jest śmigłowiec, mamy pomieszczenie operacyjne, gdzie znajdują się komputery, z których korzysta pilot do odczytywania pogody.

Jest tam też drugi komputer do wypełniania dokumentacji medycznej, którą musimy prowadzić jak każdy inny podmiot. Mamy też pomieszczenie socjalne z kuchenką, miejscem na przechowanie jedzenia. Bazy często są oddalone od miasta, więc gotować trzeba sobie samemu. Tam nikt nie dowiezie jedzenia.

Dużo czasu spędzamy wspólnie w pomieszczeniu socjalnym, oczekując na dzwonek wzywający do działania. Cały czas jesteśmy w uniformach. Hełm mam w śmigłowcu. Dlatego po wezwaniu nie czekamy na informacje, co to za misja, co się stało, ile to kilometrów od bazy. Od razu działamy.

Co do czasu reakcji, trochę inne standardy obowiązują po zmierzchu, ale w ciągu dnia przy dobrej pogodzie, od otrzymania wezwania wystartujemy w 3 minuty od przyjęcia wezwania. Do tego jest opracowana procedura, omawiana na briefingu. Telefon odbiera tylko i wyłącznie dyżurny ratownik medyczny/pielęgniarz.

Nikomu innemu nie wolno przyjąć wezwania, bo tylko ratownik ma przeszkolenie do zebrania niezbędnych informacji od dyspozytora o okolicznościach i miejscu zdarzenia. Gdyby robił to ktoś inny, może dojść do zagrożenia w postaci na przykład przekazania nieprawidłowych współrzędnych.

Już w trakcie zbierania informacji, ja wychodzę do hangaru i wyprowadzam śmigłowiec, który stoi na elektrycznej platformie, na szynach. Wyprowadza się go specjalnym pilotem. I jak już mówiłem, wtedy zaczynamy działać.