"Wiem, że rodzice zginęli w ostrzale i modlę się, by ich dzieci nie spytały mnie, gdzie mama i tata"
24 lutego 2022 roku o godzinie 3:55 czasu polskiego prezydent Rosji Władimir Putin w orędziu do narodu mówił o wojskowej operacji specjalnej. Kilka minut później rozpoczęła się inwazja Rosji na Ukrainę. Wszyscy obudziliśmy się w nowej, przerażającej, wojennej rzeczywistości. Rzeczywistości, która trwa nadal i która pociąga za sobą tysiące ofiar. Właśnie mija rok intensywnych walk, bohaterskich działań i dramatycznych przeżyć. Choć żadne słowa nie oddadzą tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, chcemy mówić o tym cierpieniu i o tej odwadze, bo chociaż tyle możemy zrobić dla tych, którzy walczą i giną – za wolność i spokój nie tylko Ukrainy. Zobaczcie wszystkie materiały przygotowane przez dziennikarki i dziennikarzy naTemat z okazji rocznicy rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
Najtrudniejszy moment w trakcie tych 11 miesięcy?
Tego jest tak dużo, że ciężko powiedzieć, co było najtrudniejsze... Pamiętam ewakuację przy linii frontowej. Na pokład karetki trafiło 2 żołnierzy, mężczyzn w moim wieku, świeżo rannych po ataku artyleryjskim połączonym z atakiem piechurów rosyjskich. Ukraińców była 5, Rosjan co najmniej dwa razy więcej, ale potrafili odeprzeć atak.
Ci, którymi się zajmowaliśmy, byli wojennymi braćmi. Mimo odniesionych ran ledwo udało się ich zatrzymać w karetce. Trzeba było szybko podać im leki przeciwbólowe, żeby uśmierzyć ból i jednocześnie ich uspokoić. Natomiast oni rozmawiali tylko o tym, żeby natychmiast wrócić do okopu, natychmiast dołączyć do pozostałych braci, bo nie mogą ich zostawić samych. Tak się martwili o resztę.
Rozumiem, że było to niemożliwe?
Musiałem użyć perswazji słownej. Powiedziałem, że jest to wykluczone, że nie wrócą, nie wypuszczę ich z karetki, że po opatrzeniu ran ruszamy do szpitala. Gdy to usłyszeli, rozpłakali się.
Dwóch mężczyzn płakało, bo jechali do szpitala, zamiast wrócić do swoich braci z okopu. Pokazuje to ich determinację, patriotyzm i najwyższy poziom bohaterstwa, jakim może wykazać się człowiek.
Trudny jest też transport dzieci z amputacjami, z oparzeniami, dzieci, które patrzą na ciebie pustym wzrokiem. Jeszcze ciężej jest, jeśli z wywiadu medycznego wiesz, że w ataku rakietowym zginęła mama, tata albo babcia tego dziecka. Wtedy tylko modlisz się, żeby dziecko nie zadało pytania: a czemu nie jedzie z nami mama, gdzie jest mama?
Pojawia się też strach? Jeżdżąc tam i wy ryzykujecie.
Jedną z najważniejszych kwestii w naszej pracy, w naszym działaniu, jest bezpieczeństwo. Priorytetem jest zapewnienie go medykom oraz pacjentom. Aby to wszystko przebiegało właściwie, należy bardzo dbać o proces planistyczny, każda akcja, każdy element muszą być dokładnie przemyślane.
Nie można działać na zasadzie: jakoś to będzie, pojedziemy, zobaczymy. Każda misja, każda ewakuacja, każdy ruch jest dokładnie zaplanowany, koordynowany.
Muszę jednak zaznaczyć, że strach jest naszym największym przyjacielem. Powoduje, że stajemy się czujni, bardziej ostrożni, dokładniejsi. Widzimy wszystkie zagrożenia, na które reagujemy w sposób odpowiedni. Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek z naszych medyków stwierdził, że wykonując ewakuacje medyczne w Ukrainie, nie czuje strachu, że to nic wielkiego, nic trudnego.
Każdy z nas odczuwa strach, strach, który ma różne oblicza. Nic się nie zrobi, jeśli znajdzie się w złym czasie, w złym miejscu, choćbyś nie wiem, jak był przygotowany i zabezpieczony.
Kim są pacjenci, osoby, które ewakuujecie z Ukrainy? Wojskowi, cywile, osoby starsze, dzieci, ranni, chorzy?
Odpowiedź jest krótka – wszyscy. Na pokład naszych karetek trafił każdy rodzaj pacjenta. Mówimy o osobach cywilnych, o wojskowych, mundurowych, mówimy o mężczyznach, o kobietach, o dzieciach kilkutygodniowych, kilkumiesięcznych, kilkuletnich, o osobach starszych.
Mówimy o pacjentach, którzy doznali urazu na skutek ostrzału artyleryjskiego, ataku rakietowego, na skutek zawalenia się domów, mieszkań. Mówimy o pacjentach, którzy od wielu lat chorują na choroby przewlekłe, a działania wojenne przerwały ich proces leczniczy. Mówimy o pacjentach z chorobami nowotworowymi, nefrologicznych, o pacjentach dializowanych, w przypadku których nierzadko liczą się godziny.
To jest wyścig z czasem.
Jeden z takich wyścigów z czasem podjęliśmy w marcu, kiedy przekazano mi kilkumiesięczne dziecko. Musiało ono znaleźć się jak najszybciej w polskim szpitalu na oddziale nefrologii. Pamiętam ten dzień, te godziny, które mijały bardzo powoli, pamiętam też szaleńczą jazdę do Lublina. Aż w końcu pamiętam satysfakcję, kiedy przekazaliśmy dziecko i byliśmy spokojni, bo wiedzieliśmy, że od tego momentu jest ono pod opieką specjalistów.
Transport pacjentów z Ukrainy jest skomplikowany z wielu powodów. Transportowaliśmy do Polski żołnierza z amputacją obu kończyn górnych, dla którego wyjście do toalety podczas przerwy w transporcie stanowiło problem. W pierwszej chwili o tym nie pomyślałem.
Kiedy koleżanka z zespołu powiedziała "idziemy do toalety", żołnierz spojrzał na mnie, a ja dopiero wtedy zorientowałem się, że nie jest to takie proste. Miał prawo czuć wstyd… Tego trzeba się nauczyć, to są takie drobne rzeczy, na które po wielu miesiącach zwracamy uwagę. Jesteśmy czujni, bo czasami słowo, gest, może spowodować dyskomfort, a tego za nic nie chcemy.
Czasami nie są to transporty tyko jednej osoby, jednego pacjenta na pokładzie karetki?
Nierzadko transportujemy całe rodziny. Zdarzały się takie sytuacje, gdy mieliśmy na pokładzie naszego ambulansu ranne dziecko, chorą matkę i babcię, która służyła im jako pomoc pielęgniarska, bo matka i dziecko nie byli w stanie wykonywać wokół siebie podstawowych czynności pielęgnacyjnych.
A zwierzęta?
Unikamy tego typu sytuacji, natomiast jest to zupełnie inna praca niż w Polsce. Naszym zadaniem jest opieka nad pacjentem. Niektóre z naszych karetek są w stanie wziąć jednego pacjenta leżącego i sześć osób siedzących. Siedem osób to już rodzina. Rodzina, która straciła dach nad głową, bo ich dom został zrujnowany. Mają ze sobą rzeczy osobiste zapakowane do jednej reklamówki. Nic więcej.
I teraz, jeżeli jest z nimi pies, który jakimś cudem przetrwał bombardowanie, to kto chciałby powiedzieć, że zabierzemy ze sobą babcię, dziadka, mamę, dzieci, ale psa muszą zostawić przed szpitalem?
Jesteśmy przygotowani na tego typu sytuacje. Pracujemy zgodnie z polskimi standardami, jeśli chodzi o zapewnienie czystości przedziału medycznego, ale są różne sposoby, żeby taką sytuację rozwiązać.
Pacjenci jadą na pokładzie karetki, a członkowie rodziny z dobytkiem, który im pozostał, i ewentualnie z takim zwierzakiem, jadą za karetką busem. Wszystko można zrobić. Musimy być otwarci na tego typu problemy i natychmiast znajdować rozwiązanie.
Wracając do wyścigu z czasem, sprawę chyba dodatkowo komplikuje fakt, że nie jest to wyścig po autostradzie...
Wiele naszych ewakuacji zależało przede wszystkim od profesjonalizmu, jakim wykazują się nasi kierowcy. Przez tych kilkanaście miesięcy nie mieliśmy żadnego poważnego wypadku komunikacyjnego, co świadczy tylko o tym, jak wysokie umiejętności bezpiecznej jazdy prezentują.
Są to fantastyczne osoby, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, którzy nie tylko potrafią w tych ciężkich warunkach prowadzić pojazd po trudnych ukraińskich drogach, ale przede wszystkim potrafią poradzić sobie w sytuacjach awaryjnych. Wiedzą, w jaki sposób na drodze usprawnić pojazd, w jaki sposób naprawić drobne usterki. Wiedzą, jak kierować, aby było szybko, bezpiecznie i aby umożliwić medykowi pracę z pacjentem.
Doskonale znają się na topografii Ukrainy. Potrafią wybrać odpowiednią drogę nawet w nocy, a przecież jazda w nocy po Ukrainie jest wyzwaniem. Tam ciągle dochodzi do przerw dostaw elektryczności, więc mamy problemy z dostępem do internetu. Kierowcy muszą doskonale znać drogi ukraińskie, wiedzieć, którą pojechać, którą nie, bo nie jest tak, że każda z tych dróg jest w takim samym stanie. Niektóre są nadal zniszczone i wybór złej może spowodować zniszczenie pojazdu. Ile osób udało się przetransportować do tej pory?
Zbliżamy się do 2250 osób. Średnia tygodniowa to około 40 osób, jeśli chodzi o ewakuację medyczną. Do tego dochodzą żołnierze uratowani przez grupę Awangarda Humanosh Med Evacuation, która pracuje na pierwszej linii frontu. Tu mówimy już o setkach żołnierzy tygodniowo.
Jest jeszcze Grupa Wsparcia Awangardy (GWA), która wykonuje misję na terenach odzyskanych, pojawia się w małych miastach, miasteczkach, wioskach, gdzie lokalna ludność nierzadko przez wiele tygodni nie miała kontaktu z lekarzem czy pielęgniarką. Tam wykonujemy opiekę medyczną typową dla POZ, czyli dla podstawowej opieki zdrowotnej.
Tego typu misje są organizowane wspólnie z pionem humanitarnym Fundacji Humanosh, który od początku wojny wykonuje regularne transporty z darami. Zespoły pionu humanitarnego Fundacji Humanosh pracują w najdalszych zakątkach Ukrainy i tam dostarczają paczki z żywnością, z odzieżą, z agregatami, z pieluchami, z mlekiem w proszku. Tam ludzie często nie mają nic, więc dla nich to nie tylko pomoc materialna, ale również nadzieja, że nie zostali zapomniani.
W Polsce, kiedy dziecko przychodzi na świat, otoczone jest różnymi gadżetami i tylko zastanawiamy się, jaki rodzaj wózka wybrać, a tam matki borykają się z innymi problemami, dlatego uzyskanie takiej pomocy może pozwolić im przetrwać.
Jest pan ratownikiem medycznym od ponad 20 lat. To spore doświadczenie. Jednak w Ukrainie, w trakcie wojny, praca jest zupełnie inna?
Na pewno inny jest charakter obrażeń, bo w Polsce ani ja, ani większość medyków z naszego zespołu nie spotkała się z takimi przypadkami. Nikt z nas nie miał tak często do czynienia z dziećmi z amputacjami kończyn, nierzadko do tego jeszcze oparzonymi w wyniku ostrzału artyleryjskiego, rakietowego, z obrażeniami typowymi dla ran postrzałowych.
Muszę jednak podkreślić, że poziom wykształcenia medycznego w Polsce jest bardzo wysoki. Polski medyk ma doświadczenie w udzielaniu kwalifikowanej pierwszej pomocy. Nasza praca jest wysoko oceniana przez kolegów ukraińskich, którzy cieszą się z naszej obecności, ponieważ jesteśmy dla nich wsparciem.
Choć tak naprawdę wymieniamy wzajemne doświadczenia – nie jest tak, że tylko oni się uczą od nas. Po prawie roku wojny ukraińscy medycy także wiele musieli się nauczyć, z wieloma ciężkimi przypadkami mieli do czynienia, dlatego dziś są ekspertami.
To też praca w zupełnie innych warunkach. Mam na myśli zagrożenie, możliwy ostrzał itd.
Tak, to jest praca w rejonie konfliktu zbrojnego, więc jesteśmy narażeni na niebezpieczeństwo. Oczywiście wiele zależy od rejonu, w którym pracujemy – im bardziej na wschód, tym zagrożenie większe – aczkolwiek ataki rakietowe zdarzają się na całym terytorium Ukrainy. Zespół karetki może dostać się pod ostrzał rakietowy zarówno w obrębie donieckim, jak i lwowskim.
Ewakuacja medyczna, którą wykonujemy, jako Humanosh Med Evacuation, to wielogodzinne transporty. Na terenie UE posiłkujemy się lotniczym pogotowiem ratunkowym, ale w Ukrainie transport drogą lotniczą jest wykluczony ze względu na obszar działań wojennych - dlatego te transporty odbywają się drogą kołową lub też pociągiem medycznym.
Do takiego transportu należy umiejętnie przygotować pacjenta, opiekować się nim, by nie pogorszyć jego stanu zdrowia. Jednak oprócz kwestii medycznych, musimy zwrócić uwagę na kwestię logistyki. Niektóre z naszych karetek mają np. zwiększony bak paliwa, żeby można było pokonać o wiele dłuższą trasę.
Paliwo w Ukrainie jest nadal zanieczyszczone, więc po zatankowaniu na złej stacji karetka potrafi się natychmiast zepsuć. Często zabieramy ze sobą dodatkowe kanistry paliwa czy śpiwory i porcje żywieniowe na wypadek, gdybyśmy gdzieś po drodze utknęli.
Trzeba też wiedzieć, w jaki sposób współpracować z policją, z wojskiem. Im bardziej na wschód, tym więcej patroli wojskowych. Musimy pokazywać nasze przepustki, musimy wiedzieć, jak się zachowywać podczas takiej kontroli, gdyż możemy być podejrzani o jakieś akcje, o to, że jesteśmy załogą dywersantów.
Rosjanie udają medyków?
Dywersanci rosyjscy potrafią wykorzystywać ambulanse, przebierać się za medyków. Praca w Ukrainie jest o wiele bardziej niebezpieczna niż w Polsce i bardziej skomplikowana pod względem medycznym, bo choć mamy dobrą bazę, choć wielu z nas jest doświadczonymi ratownikami, to jednak musieliśmy zmodyfikować system pracy. To my musieliśmy się dostosować do warunków panujących w Ukrainie, a nie na siłę starać się Ukrainę dopasować do naszego doświadczenia zawodowego.
W jednym z wywiadów mówił pan, że przy granicy rosyjskiej w nocy zaklejaliście taśmą światła mijania i pozycyjne. Czyli tych elementów, które trzeba tam brać pod uwagę, jest zdecydowanie więcej?
Po zachodzie słońca, pojazd, który jedzie i ma włączone światła, zwraca na siebie uwagę. Dlatego, jeśli jest taka możliwość, wyłączamy światła mijania, wyłączamy światła pozycyjne, a w kabinach kierowcy i medycznej, jeśli już musimy pracować przy pacjencie, zapalamy światła czerwone lub zielone, żeby nie przykuwać uwagi snajperów, obserwatorów, żołnierzy rosyjskich.
W niektórych pojazdach mamy też zamontowane kamery, takie, które umożliwiają nam poruszanie się pojazdami w nocy bez włączonych świateł. Na wyświetlaczu w kabinie kierowcy widzimy kilka metrów przed sobą.
Porozumienie Genewskie w ogóle nie jest przestrzegane przez stronę rosyjską. Nie jest tak, że jeśli mamy do czynienia z ambulansem, który ma znak krzyża czy też znak gwiazdy życia, to taki pojazd jest nietykalny. Nie. Im bliżej linii frontu, tym ambulanse i medycy stają się ważniejszym celem, bo ich likwidacja uniemożliwia ewakuację rannych żołnierzy.
Wspominałem też o Awangardzie, oddziale specjalnym grupy Humanosh Med Evacuation. Ci medycy pracują przy linii frontowej, poruszają się na specjalnie przez nas przygotowanych pojazdach – z zewnątrz przypominają busy, ale w środku mają zabudowę ambulansu. Nie są oznakowane, mieszają się w tłumie pojazdów militarnych.
Medycy nie chodzą w typowych, jaskrawych strojach ratownictwa medycznego, tylko w takich samych mundurach jak żołnierze przebywający we wschodnich rejonach, w kamizelkach balistycznych, w hełmach. Mają oznakowanie "medyk", ale widoczne z bliskiej odległości. Oczywiście z dumą nosimy polską flagę na ramieniu.
Ile osób tworzy grupę?
W tej chwili mamy około 80 medyków. Są to kierowcy z kursem kwalifikowanej pierwszej pomocy, są to dyplomowani ratownicy medyczni, pielęgniarki, lekarze. Poza medykami, którzy pracują w terenie, dużym wsparciem jest też dział administracji, logistyki, który zajmuje się wszelkimi procedurami, całą dokumentacją, rozliczeniami, fakturowaniem, bez których na pewno nie bylibyśmy w stanie pracować, gdyż jesteśmy grupą oficjalną.
Grupą, która ma honorowy patronat polskiego Ministra Zdrowia i otrzymuje zlecenia transportów od Ministerstwa Zdrowia Ukrainy. Grupą, która jest finansowana przez WHO na rzecz realizacji ewakuacji medycznej z Ukrainy.
WHO wspiera nas również pod względem komunikacji oraz koordynacji związanej z transportami. Transporty są realizowane w większości w ramach projektu Obrony Cywilnej Komisji Europejskiej. Jesteśmy podmiotem leczniczym, który musi działać zgodnie z prawem, który musi dokumentować swoje działania. Cały ten projekt tworzy ponad 100 osób, które ciężko pracują 7 dni w tygodniu – niektórzy już od prawie roku.
Jak to wszystko się zaczęło?
Początki naszej działalności sięgają 10 marca zeszłego roku. Moich dwóch kolegów i ja ruszyliśmy dwoma ambulansami, wykonując ewakuację medyczną z terenów przygranicznych po stronie Ukrainy. To była spontaniczna, oddolna inicjatywa, ale każdego kolejnego dnia zwiększała się liczba wezwań, liczba osób potrzebujących ewakuacji medycznej. Trzeba było więc zwiększyć liczbę ambulansów oraz poprosić kolejnych znajomych medyków, by do nas dołączyli.
W tym czasie również zgłosiłem się do fundacji Humanosh, która z kolei od początku wojny organizowała pomoc humanitarną. Opowiedziałem o naszych działaniach i od razu spotkałem się z pełnym zrozumieniem, otwartością i gotowością pomocy. W efekcie w ramach Fundacji otworzyliśmy pion medyczny i nasze działania stały się od razu bardziej skoordynowane.
W pewnym momencie dostaliśmy zlecenie transportu około 40 pacjentów do samolotu ewakuacyjnego Luftwaffe, który przyleciał na lotnisko Rzeszów-Jasionka. Musieliśmy stworzyć konwój ponad 20 karetek. To była dość duża operacja logistyczna, dlatego pewnie zaistnieliśmy na arenie międzynarodowej ewakuacji medycznej. Zaczęto się nami interesować, ze względu na to, że jesteśmy największą grupą ewakuacji medycznej, która jest w stanie przeprowadzić tak skomplikowane działania. Od września działamy już oficjalnie z międzynarodowymi partnerami takimi jak WHO.
To oficjalne wsparcie pozwala też mniej martwić się o budżet?
To nieoceniona pomoc, za którą jesteśmy ogromnie wdzięczni. Jednak należy pamiętać, że koszty przeprowadzenia ewakuacji medycznej są potężne. Tym bardziej, że – z tego, co wiem – jesteśmy największą taką grupą. Mamy największy zakres działania oraz działamy regularnie od blisko 12 miesięcy.
Otworzyliśmy pierwszą polską bazę ratownictwa medycznego w okolicy Lwowa, gdzie na co dzień stacjonują nasze zespoły, gdzie mamy medyków gotowych do wyjazdów 24 godz. na dobę. Tę grupę określamy "Lwowiaki". I to oni od roku niestrudzenie regularnie realizują transporty medyczne w Ukrainie.
Posiadamy też bazę i zaplecze logistyki w Warszawie. To wszystko niestety wiąże się z kosztami. Dlatego dodatkowe wsparcie jest nadal potrzebne i zapewniam, że zostanie ono najlepiej wykorzystane – będziemy mogli dotrzeć z pomocą do kolejnych osób.
Z trzech osób grupa rozrosła się do setki, czy trudno było namówić tych ludzi do współpracy?
Absolutnie nie. Idea stworzenia polskiej grupy ewakuacji medycznej zrodziła się w mojej głowie już 24 lutego. Przez 2 tygodnie pukałem do różnych drzwi i prosiłem wszystkich o zaufanie, aby przekazali ambulanse, potrzebne do działania pieniądze. To było najtrudniejsze.
Jednak gdy na swojej drodze spotkałem Fundację Humanosh, która od samego początku rozumiała tę ideę i która ma bogate doświadczenie w niesieniu pomocy humanitarnej, było już łatwiej. Fundacja rozpoczęła zbiórkę pieniędzy i doprowadziła do zwiększenia naszej bazy logistycznej.
A jeśli chodzi o medyków, to na moją prośbę odpowiedzieli wszyscy, do których się odezwałem. Od początku mogłem liczyć na ich pomoc. Przez pierwsze 6 miesięcy pracowali jako wolontariusze. Zostawili swoją pracę zawodową, wzięli urlopy bezpłatne lub płatne, by mieć 2-3 tygodnie wolnego i bezinteresownie, bez żadnego wynagrodzenia, często ponosząc koszty, poszli z nami i udzielali pomocy medycznej.
Kierowali się powołaniem. Powołaniem, które napędza nas do działania. Te odruchy były szczere. Nie było żadnego kalkulowania, liczenia na zysk. Jestem polskim medykiem, widzę, że ludzie cierpią, potrzebują pomocy, więc rzucam wszystko i jadę.
Uważam, że mamy jednych z najlepszych medyków na świecie. Tam, w Ukrainie, cały czas nosimy biało-czerwoną flagę. Nie jesteśmy postrzegani jako konkretne osoby czy organizacje, jesteśmy postrzegani jako "polskie medyki".
Nie odmienimy w ciągu kilku dni biegu wojny, ale od miesięcy ciężko pracujemy i to na pewno również przekłada się na opinię o Polakach. Ta skomplikowana historia, skomplikowane relacje polsko-ukraińskie zmieniają się na przyjacielskie relacje. Ukraińcy na każdym kroku podkreślają, ile Polska dla nich robi – i nie chodzi tylko o pomoc materialną, chodzi też o bezpośrednie zaangażowanie Polaków.
Co czujecie, gdy ktoś nazywa was bohaterami?
Dla mnie wszystkie osoby zaangażowane w projekt ewakuacji medycznej pacjentów z Ukrainy są bohaterami. Tak postrzegam moich kolegów i moje koleżanki. Zaufali mi, nie pytając o warunki pracy, o to, co ich czeka. Wiedzieli, że są potrzebni i uwierzyli, że będziemy się o nich troszczyć. Weszli w to w ciemno. Całą tę grupę, niezależnie, czy to medycy, czy dział administracji, postrzegam jako bohaterów.
Natomiast w rozmowach prywatnych wszyscy zaprzeczają, że są bohaterami. Przede wszystkim są medykami, którzy w sposób profesjonalny wykonują swoją pracę. Jesteśmy tam tylko po to, by odciążyć system ukraińskiego ratownictwa medycznego, by ukraińscy ratownicy mogli pracować przy linii frontowej, by mogli wykonać działania tam, gdzie są potrzebni.
Jako Polacy zdajemy sobie sprawę, że to nie jest tylko wojna Ukrainy. Im szybciej ten straszny czas się zakończy, tym będzie lepiej dla Ukrainy, dla Polski, dla Europy, dla świata.
Humanosh Med Evacuation Pion medyczny Fundacji Humanosh im. Sławy i Izka Wołosiańskich, zajmujący się ewakuacją medyczną z Ukrainy. Od początku wojny wykonał na tym terenie ponad 2000 ewakuacji medycznych. Zespół składa się z lekarzy medycyny ratunkowej, pielęgniarek intensywnej opieki medycznej, ratowników medycznych oraz ratowników KPP. Grupa pracuje na całym terytorium Ukrainy. Posiada tu stację ratownictwa medycznego, w której na stałe przebywają załogi dyżurne. Część grupy pracuje na pierwszej linii frontu.
HME dysponuje flotą pojazdów, którymi realizuje pojedyncze transporty, jak i duże zorganizowane konwoje (transportując w jednym czasie nawet 40 pacjentów). Na zlecenie m.in. Ministerstwa Zdrowia Ukrainy pomaga rannym, a także osobom chorym i wymagającym specjalistycznego leczenia. Prowadzi również szkolenia medyczne dla organizacji działających na terenie Ukrainy. Na co dzień współpracuje z grupami medycznymi z całego świata – m.in. Stanów Zjednoczonych, Kanady, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Czech, Łotwy oraz Norwegii.