"Dość już krzywd wyrządziłem". Schwarzenegger szczerze o karierze i zdradzie w dokumencie Netflixa
- Dokument podzielony jest na trzy tematyczne części, które trwają po godzinie: Sportowiec, aktor, Amerykanin.
- W filmie wystąpili także James Cameron, Linda Hamilton, Sylvester Stallone, Danny DeVito, Jamie Lee Curtis, były premier Wielkiej Brytanii David Cameron oraz słynny prezenter telewizyjny Jay Leno.
- Widz poznaje m.in. historię trudnego dzieciństwa Schwarzeneggera, które zmotywowało go, by uciec do "lepszego świata".
- W dokumencie zawarto liczne ciekawostki na temat powstawania kultowych filmów ze Schwarzeneggerem.
- "Arnold" nie boi się też poruszyć mrocznych momentów z życia aktora i polityka, przywołując kwestię jego zdrady i oskarżeń o molestowanie.
Arnold Schwarzenegger urodził się 30 lipca 1947 w austriackim miasteczku Thal. Mieszkał z rodzicami i starszym bratem w dwupiętrowym domku otoczonym przez farmy. Ich mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Na parterze żył leśniczy. Ojciec był komendantem policji, matka zajmowała się domem – była wymagająca i szalenie pedantyczna. W domu panowała ścisła dyscyplina. Arnold zawsze czuł, że rodzice faworyzują jego brata. Dlatego też czuł potrzebę ciągłego udowadniania, że potrafi być we wszystkim najlepszy. To, co jednak w równym stopniu ukształtowało jego charakter, to jego trudne dzieciństwo. Po przegranej wojnie jego ojciec wrócił z frontu z zespołem stresu pourazowego (PTSD). Dużo pił i był przemocowy. Nie stronił od kar cielesnych na synach.
– Czasem słyszeliśmy, jak syn sąsiada też dostaje cięgi. Wszyscy przechodziliśmy to samo – wspomina w dokumencie Arnold, opisując kolektywną traumę narodu pozamykaną w domach złamanych ludzi. Kiedy Arnold był jeszcze dzieckiem, zobaczył w szkole czarno-biały film, w którym pokazano, jak wyglądają Stany Zjednoczone. Były tam ujęcia majestatycznych wieżowców i wielkich mostów. W tamtym właśnie momencie pokochał Amerykę, dochodząc jednocześnie do wniosku, że najwyraźniej urodził się w nie tym kraju.
– Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale był moment, gdy zastanawiałem się, czy mój tata to mój prawdziwy ojciec. A może był nim jakiś amerykański żołnierz? Uczepiłem się tej myśli, że nie pasuję do Austrii – wspomina po latach aktor, który już wtedy czuł, że nie chce mieć typowego życia Austriaka: najpierw szkoła, a potem już tylko rodzina i praca. On chciał czegoś więcej. Potem pojawiła się jego druga miłość. Kulturystyka. To uczucie pojawiło się, gdy zobaczył w kinie włoski film o przygodach Herkulesa "Ercole alla conquista di Atlantide" ("Herkules i podbój Atlantydy", przy. aut.) z 1961 roku. W roli głównej wystąpił tam potężnie zbudowany kulturysta Reg Park. Arnold zapragnął wyglądać jak jego nowy idol. Traf chciał, że niedługo potem natknął się na sklep z produktami ze Stanów, gdzie na witrynie widniał magazyn o kulturystach, gdzie na okładce widniał wspomniany wcześniej Reg Park. W środku numeru natomiast była rozpisana dzienna rutyna zadań i ćwiczeń, by zdobyć takie ciało jako kinowy Herkules. Wśród wskazówek znalazło się wstawanie o 5 rano i wykonywanie trzech treningów dziennie. Arnold postanowił, że zacznie żyć według tych wytycznych.
W wieku 18 lat wstąpił do wojska. Nauczył się tam prowadzić czołg. Tylko poprzez odbycie służby mógł później otrzymać paszport. To był jego kolejny mały krok w kierunku upragnionego celu – by wyjechać z kraju do Stanów, mekki kulturystów.
O tym, jak bardzo chciał trenować swoje ciało, świadczyć może fakt, że gdy w 1966 roku przeprowadził się do Monachium, to zamieszkał w siłowni. Dosłownie. Miał mały pokoik, w którym znajdowało się tylko jego łóżko, trochę ubrań oraz najważniejsza rzecz: mikser do robienia odżywek.
– Jakim cholernym szczęściarzem trzeba być, żeby mieszkać w siłowni? – pytał później retorycznie Arnold.
Niedługo później spotkał swojego idola z dzieciństwa, gdy przygotowywał się do występu w zawodach na Mr. Universe – Rega Parka, czyli filmowego Herkulesa, którego widział na srebrnym ekranie. Udało im się nawet przez chwilę razem poćwiczyć, co było jedną z ważniejszych chwil dla Arnolda. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że za kilka lat pokona go właśnie w tych zawodach.
Arnold zdobył swój pierwszy tytuł Mr. Universe w wieku 20 lat. Rok później powtórzył ten wyczyn i znowu zdobył pierwsze miejsce. To okazało się przepustką dla niego, by wreszcie polecieć do upragnionych Stanów Zjednoczonych. Został zaproszony do Miami, by wziąć udział w kolejnych zawodach.
Podekscytowany przystał na propozycję i... przegrał. A dokładniej zdobył drugie miejsce, ale dla Arnolda to było wtedy równoznaczne z całkowitą porażką.
W dokumencie słyszymy, że to niepowodzenie było dla niego tak dużym ciosem, bo zdążył się już przyzwyczaić do tego, że wygrywał we wszystkich zawodach. Arnold wspomina w filmie, że przepłakał całą noc.
Nazajutrz wstał i wrócił na siłownię. Jego celem było ćwiczyć jeszcze ciężej. To oczywiście przyniosło zamierzony skutek. Arnold znowu wrócił na szczyt. W trakcie swojej kariery wygrał 13 mistrzostw świata w kulturystyce. Jednak on wciąż był głodny. Tyle że teraz miał apetyt na Hollywood.
Od bójki z "niedźwiedziem" po światowy hit kina
Sława w Hollywood jednak nie przyszła od razu. Debiutował w filmie "Herkules w Nowym Jorku" w 1970 roku. Wystąpił w nim oczywiście jako Herkules, co pięknie nawiązuje do filmu, dzięki któremu zainteresował się kulturystyką.
Powiedzieć, że to nie był sukces Arnolda, to jakby nic nie powiedzieć. Nie dość, że twórcy zmienili jego nazwisko na plakatach na "Arnold Strong", to po latach całość jest kojarzona raczej głównie na maratonach "złego kina", a to za sprawą takich smaczków, jak scena, w której Herkules (czyli Anrold) bije się w miejskim parku z niedźwiedziem (czyli mężczyzną w sztucznie wyglądającym stroju niedźwiedzia).
Na stronie IMDb, największej na świecie internetowej bazie danych o filmach, widnieje jeszcze kilka tytułów, w jakich w tamtych latach wystąpił jeszcze Arnold. Były to jednak raczej produkcje telewizyjne. To był czas dla Arniego, w którym uczył się na nowo swojego ciała, jak ma reagować przed kamerą.
Na swój prawdziwy przebój kinowy musiał czekać do 1982 roku, do premiery kultowego "Conana Barbarzyńcy". Tam jego "nieociosana" gra aktorska i fizyczne atrybuty stały się doskonałym budulcem pod obraz słynnego herosa z zapomnianej ery Hiperborejskiej.
Jedna z najbardziej znanych kwestii Arnolda w tym filmie przeszła już chyba do historii kina. Conan zapytany, co jest najlepsze w życiu, odpowiada: "Miażdżyć wrogów, patrzeć jak padają przed tobą na kolana i słuchać lamentu ich kobiet".
Poezja godna świata pełnego magii, mieczy i zaciśniętych pięści.
Jak się jednak dowiadujemy z dokumentu, już w tamtym okresie Arnold stał niezależny finansowo – zaczął inwestować w nieruchomości, które przynosiły mu miliony dolarów zysku.
Mógł więc bez przeszkód poświęcać się pracy nad kolejnymi filmami. Nie wiedział, że tuż za rogiem czeka na niego produkcja, która zmieni jego życie. Mowa oczywiście o "Terminatorze".
Z perspektywy czasu trudno sobie wyobrazić lepszą osobę do roli ikonicznego cyborga z przyszłości niż Arnolda. Jednak na samym początku pod uwagę brany był zupełnie inny aktor – O.J. Simpson (lata później oskarżony o podwójne morderstwo, a w 2008 roku skazany za napad z bronią w ręku).
Ostatecznie jednak O.J. Simpson przegrał w wyścigu o rolę. Powód? Podobno nie sprawiał wrażenia osoby, która mogłaby być mordercą...
Początkowo Arnold nie był przekonany do roli. Nie chciał grać złoczyńców. Po trzech dniach jednak zmienił zdanie i zgodził się zagrać w filmie.
– Posłuchaj i zrozum! Ten Terminator tam jest! Nie można się z nim targować. Nie można z nim dyskutować. On nie odczuwa litości, wyrzutów sumienia ani strachu. I absolutnie się nie zatrzyma... nigdy, dopóki nie będziesz martwa! – krzyczał do Sary Connor (Linda Hamilton) jej obrońca z przyszłości Kyle Reese (Michael Biehn).
Dzięki przekonującej grze Arnolda widz był w stanie uwierzyć w to zagrożenie. Arnold stanął u progu spełnienia swoich marzeń, by stać się gwiazdą.
To natomiast doprowadziło go do słynnego sporu z Sylvesterem Stallone'em, który również walczył o miano najlepszego bohatera kina akcji. Obaj aktorzy zaciekle ze sobą rywalizowali i po latach przyznają, że prowadzili ze sobą wojnę. Z dokumentu możemy dowiedzieć się, kto ją wygrał, chociaż zapewne każdy z widzów będzie miał swojego faworyta.
Życie Arnolda mocno przyśpieszyło. Zaczęły pojawiać się kolejne role, a jego filmy przynosiły miliony dolarów. On zaś z aktora zaczął coraz bardziej zmieniać się w biznesmena. Wykorzystywał swoją popularność do angażowania się w nowe przedsięwzięcia – jak np. w sieć restauracji Planet Hollywood. Innym razem występował w super dziwnych japońskich reklamach.
To, czego nauczył się, żyjąc w swojej drugiej ojczyźnie, to, że żeby coś sprzedać w Ameryce, trzeba mieć Schmäh. Co to znaczy? Już tłumaczę, że "trzeba umieć sprzedawać ludziom kit".
– Jeżdżę Hummerem i mam też czołg. Do tego trzymam cygaro w ustach, by wyglądać jeszcze bardziej męsko. To wszystko Schmäh – uśmiecha się Arnold. Ktoś złośliwy mógłby stwierdzić, że to nic dziwnego, że Arnold poszedł w końcu w politykę. On sam jednak uważał, że w filmie nie ma już dla niego żadnych wyzwań, a od lat interesował się polityką.
Kiedy oznajmił światu, że będzie ubiegał się o fotel gubernatora Kalifornii, zrobił to dokładnie w takim stylu, jakiego oczekiwalibyśmy od showmana – w programie telewizyjnym. W 2003 roku dopiął swego.
Człowiek sukcesu? Z pewnością. Co jednak ważne, dokument nie boi się jednak poruszyć też tematów stawiających Schwarzeneggera w gorszym świetle i przypomina głośną sprawę sześciu kobiet, które oskarżyły Arnolda o to, że "dotykał ich piersi, robił sprośne aluzje, a jednej z nich próbował zdjąć kostium kąpielowy w windzie". O sytuacji zrobiło się głośno na chwilę przed wspomnianymi wyborami. Chociaż Arnold wtedy publicznie przeprosił za swoje zachowanie wszystkie osoby, które poczuły się przez niego urażone, to też próbował się bronić się przed zarzutami o molestowanie. – Nieważne, kiedy się tak zachowałem, czy 40 lat temu, czy wczoraj; zapomnijcie o moich wymówkach. To było po prostu złe – mówi w dokumencie Arnold. Dodaje też, że polityka odcisnęła wielkie piętno na jego relacjach z żoną i dziećmi. Kiedy ostatecznie przyznał się przed żoną, że w 1996 roku miał romans (czego efektem było przyjście na świat syna Josepha), jego małżeństwo się rozpadło.
Po latach Arnoldowi udało się odbudować życzliwą relacją ze swoją byłą żoną Marią, a on sam jest dumny z tego, że wspólnie udało im się wychować dzieci na dobrych ludzi. Kiedy był jeszcze kulturystą, zmarł jego ojciec i brat Arnolda, przyznał wtedy w jednym z wywiadów, że nic nie poczuł, bo "nauczył się żyć bez uczuć". Po latach odniósł do tych słów w dokumencie.
– Nie jestem ekspertem od psychologii, ale mogę powiedzieć tyle, że kiedy jesteś osobą, która ma jakiś cel, jakąś misję, to lepiej, żebyś nie myślał o tym, jak się czujesz. "Czy jest mi dzisiaj smutno. Czy jestem siebie żal? Jestem ofiarą? Boże tak mi źle ze sobą" itd. Nie mam czasu na takie bzdury. Robią to ludzie, którzy nie pracują tak ciężko. Kiedy jesteś zajęty, nie masz czasu na zastanawianie się, bo trzeba iść naprzód – mówi.
Warto jednak pamiętać, że sam Arnold musiał się kiedyś nauczyć tego, że wraz z sukcesami idą porażki. Na przykład wtedy, gdy przepłakał całą noc, bo czuł się niewystarczający.
Rzecz w tym, że wszyscy czasem się tak czujemy, ważne, by wstawać rano i iść naprzód. I taki jest ten przekaz dokumentu, w którym da się wyczuć, że Arnold pogodził się już ze swoim przemijaniem. Bo czas nieubłaganie prze do przodu i nie da się cofnąć wskazówek zegara. Dlatego to jest tak ważne, by móc zostawić coś po sobie. Najlepiej coś dobrego.