Filmy o superbohaterach nie mają znaczenia. Prawda jest taka, że żaden nigdy nie będzie miał "końca"

Paweł Mączewski
17 czerwca 2023, 07:07 • 1 minuta czytania
Kolekcjonuję komiksy od ósmego roku życia. Jestem ich fanem. Dorastałem z przygodami Batmana i całej reszty zamaskowanych herosów. Dlatego teraz mówię, dlaczego filmy o superbohaterach nie mają już takiej wartości.
Fot. Autor tekstu oraz zdjęcie promujące film "Batman Forever". Warner Bros/Courtesy Everett Collection/Everett Collection/East

Kevin Smith, scenarzysta i reżyser m.in. kultowych "Sprzedawców" zdradził podczas swojego podcastu "Fat Man Beyond", że posiada reżyserską wersję filmu "Batman Forever". Obejrzał go i zamierza o nim opowiedzieć w kolejnym odcinku swojego programu już 19 czerwca.

Przypomnijmy: "Batman Forever" był bezpośrednią kontynuacją dwóch wcześniejszych filmów Tima Burtona o przygodach Mrocznego Rycerza ("Batman" z 1989 r. i "Batman powraca" z 1992 r.) i pierwszym, gdzie na stołku reżyserskim zasiadł Joel Schumacher. Studio zatrudniło go, by kolejna część z serii była lżejsza o poprzednich, bardziej kolorowa i po prostu kids-friendly. To by tłumaczyło, dlaczego wspomniana wersja reżyserska Schumachera nie mogła ujrzeć światła dziennego. Wszystko bowiem wskazuje na to, że jego pierwotna wizja była znacznie bliższa mrocznemu światu Burtona, niż to, co ostatecznie zobaczyliśmy w kinach w 1995 roku.

– Widziałem ten film, jest dłuższy. W oryginalnej wersji zaczynał się od tego, że Two-Face (Dwie Twarze, jeden z głównych przeciwników Batmana w tej części – przyp. aut.) rabuje bank. Tutaj tej sceny nie ma przez pierwsze 15 minut! – mówi Kevin Smith, dodając, że jego kopia zachowała się w świetnej jakości.

Pierwotnie "Batman Forever" miał w sobie sceny jak z horroru!

Na wstępie warto przypomnieć, że w jakiś pokrętny sposób "Batman Forever" częściowo przepowiedział nasze obecne czasy. Mroczny Rycerz musi się tu zmierzyć z Two-Face'em i jego wspólnikiem Riddlerem – Człowiekiem Zagadką. O ile pierwszy z nich to po prostu porywczy kryminalista, który uzależnia swoje wybory (i popełniane przestępstwa) od rzutu monetą – tak jego zwyrodniały kolega wypada tu o wiele ciekawiej. Oficjalnie bowiem Riddler to Edward Nigma, multimilioner, który chce, by każde gospodarstwo domowe w Gotham zainstalowało u siebie jego specjalne urządzenie. Korzystając z niego, ma się poczucie, jakby było się częścią oglądanego programu w TV. W tym samym momencie jednak wszystkie najskrytsze informacje i tajemnice użytkowników trafiają bezpośrednio do naszego Edwarda, czyli w rzeczywistości Riddlera. Może tylko ja tak mam, ale brzmi to jakoś niepokojąco znajomo.

Jak podaje serwis Screenrant wersja reżyserska Schumachera liczy sobie 170 minut, co daje dodatkowe 49 minut! Co jednak ciekawe, w sieci już od dawna można znaleźć niektóre z nich – np. wspomniane przez Smitha "otwarcie" filmu, które rzeczywiście nadaje znacznie mroczniejszy ton opowiadanej historii.

Widzimy tu kulisy ucieczki Two-Face'a z zakładu Arkham, miejsca dla przestępców z zaburzeniami psychicznymi. Sama scena przypomina senny koszmar.

Tak, Schumacher też potrafił w mrok. O tym, jak dobrze potrafił się w nim odnaleźć, niech świadczy też scena, w której Bruce Wayne (grający go w tej części Val Kilmer) spotyka... wielkiego nietoperza. Jeżeli to nie jest coś, co równie dobrze mogłoby znaleźć się w rasowym horrorze, to sam już nie wiem, co mogłoby w nim być.

Niewykorzystanych fragmentów tej produkcji jest w sieci więcej. Warto w tym miejscu jednak zapytać, czy czeka nas kolejna internetowa kampania fanów, domagających się wypuszczenia alternatywnej wersji znanego już filmu?

Trzy lata temu mieliśmy kanonadę hashtaga #releasethesnydercut, co ostatecznie poskutkowało zielonym światłem od Warner Bros. dla Zacka Snydera, by zrobił swoją własną wersję "Ligi Sprawiedliwości".

W 2021 roku Akiva Goldsman, jeden ze scenarzystów "Batman Forever", przewidywał, że w przyszłości czeka nas jeszcze powrót do tematu reżyserskiej wersji filmu, bo taka gdzieś tam istnieje. Warto też zwrócić uwagę na hashtag, który pojawił się w nagraniu z Kevinem Smithem udostępnionym na Twitterze: #ReleaseTheSchumacherCut.

Na tę chwilę ciężko stwierdzić, czy temat reżyserskiej wersji filmu jest tylko "newsem" tygodnia i zaraz słuch o tym zaginie, czy jesteśmy właśnie świadkami początku drogi do tego, by wytwórnia zdecydowała się jednak pokazać światu kompletne dzieło Schumachera sprzed lat.

W przypadku drugiej z tych opcji... byłby to jedynie kolejny przykład na to, jak filmy o superbohaterach nie mają żadnego znaczenia. Zanim jednak zaczniecie cedzić w moją stronę przekleństwa, pozwólcie, że wytłumaczę wam dlaczego.

Pudełko w pudełku i w jeszcze jednym pudełku

Przeciwników "trykociarzy" w Hollywood nie brakuje. Wszyscy pamiętamy, jak Martin Scorsese, jeden z największych żyjących reżyserów w historii, stwierdził w 2019 roku w rozmowie z "Empire", że filmy Marvela (czyli superbohaterskie) bardziej przypominają tematyczne parki rozrywki, ale to na pewno nie jest kino.

O samej sztuce powstawania tych filmów wspominał też niedawno Anthony Hopkins w rozmowie z "The New Yorker", który wcielił się Odyna, ojca Thora, w filmach o przygodach tego boga burzy i piorunów. "Założyli na mnie w zbroję, przypięli mi brodę. Usiadłem na tronie, trochę pokrzyczałem. Granie na tle zielonego ekranu jest pozbawione sensu" – stwierdził Hopkins.

Oczywiście można przyjąć, że jest to marudzenie przedstawicieli innego pokolenia, którzy nie rozumieją produktu, jakim chcą się raczyć współcześni konsumenci – typowy przypadek starszej osoby "krzyczącej na chmury".

Najbardziej trafna ocena kina superbohaterskiego pochodzi jednak od kogoś nieco młodszego. Jej autorem jest Alejandro González Iñárritu, zdobywca trzech Oscarów za fantastycznego "Birdmana".

"W ostatecznym rozrachunku te filmy są o niczym. To pudełko, które kryje w sobie kolejne pudełko itd., co nie prowadzi cię do żadnej prawdy (…) Myślę, że bycie zafiksowanym na punkcie superbohaterów nie jest niczym złym, kiedy masz 7 lat, ale wieczna dziecinność to już choroba" – stwierdził Iñárritu cytowany przez serwis Deadline.

Jeszcze mocniej na temat filmów o superbohaterach wypowiedział się jednak jeden z najznamienitszych scenarzystów komiksowych w historii, Alan Moore, twórca takich tytułów jak "Strażnicy", "V jak Vendetta", czy "Batman: Zabójczy żart".

– Amerykańscy superbohaterowie stali się rekompensatą dla tchórzostwa ludzi, którzy pozwolą swoim szefom w pracy i swojemu rządowi na prawie wszystko, dopóki będą mogli uciec w swoją fantazję, gdzie czeka na nich Hulk, Silver Surfer i nikt już nimi nie pomiata. To jest ta negatywna strona superbohaterów – stali się zaprzeczeniem tego, co mieli reprezentować – stwierdził Moore przed laty wypowiadając się na temat gatunku superhero.

Moore poszedł jednak o krok dalej, doszukując się w infantylizacji u dorosłych fanów filmów superbohaterskich... żyznej gleby dla postaw faszystowskich. Zwrócił bowiem uwagę na korelację pomiędzy bijącymi rekordy popularności kinowymi hitami o superbohaterach z dojściem do władzy przez Donalda Trumpa, idola skrajnej prawicy w Stanach. To by jednak oznaczało, że filmy superbohaterskie mają wpływ na społeczeństwo – tyle że negatywny. Dlatego też sam Moore bił się później w piersi za to, że tworząc komiksy o trykociarzach dołożył swoją cegiełkę do takiego stanu rzeczy.

Osobiście jednak trzymałbym się analogii Iñárritu o nieskończonej ilości pudełek, która świetnie też koreluje z praktykami, jakie od lat występują w świecie komiksów.

Komiksy pokazały kinu, jak to robić

Warto bowiem pamiętać, że komiksy o superbohaterach są publikowane bez przerwy już od 85 lat (za ich początek uznaje się publikację "Action Comics" #1 z czerwca 1938 roku, w którym debiutował Superman). Żeby móc docierać do nowych odbiorców, ich treść i sposób opowiadania historii musiały być co jakiś czas aktualizowane. Zmieniał się wygląd bohaterów, a nieraz nawet ich genezy i modus operandi. Twórcy tych komiksów nieraz wspinali się na wyżyny kreatywności, by fabularnie wytłumaczyć modyfikacje prezentowanych postaci. Innymi słowy: usprawiedliwić fakt, że to, do czego czytelnicy przywiązywali się przez lata, jest już nieaktualne, bo – żeby utrzymać zainteresowanie danym produktem – musi przyjść nowe.

Tego rodzaju zabiegi podsumował kiedyś Arek Wróblewski, dawniej odpowiedzialny za strony klubowe w TM-Semic, wydawnictwa, które w latach 90. przedstawiło polskim czytelnikom superbohaterów.

"Do tej pory nie potrafię wybaczyć DC Comics decyzji o odświeżeniu ich wszechświata, na tyle, że praktycznie przestałem śledzić ich pozycje. Dręczy mnie fakt, że przeczytane przeze mnie historie za młodu oficjalnie tak jakby się nie wydarzyły. To tak jakbym oznajmił, że hej, wszystkie strony klubowe sprzed lat to stek kłamstw" – żalił się po latach Wróblewski.

Wyraźnie widać teraz, że świat kina poszedł śladami komiksu. Wcześniej dostawaliśmy kontynuacje, spin-offy czy rebooty. Teraz żyjemy w erze multiwersów, fuzji wszechświatów, jako że większość marek należy już do globalnych molochów dostarczających nam rozrywkę. Nic nie musi być skończone, nawet film, który swoją premierę miał w 1995 roku.

Ja, fan komiksów

I nie piszę tego wcale jako wielki przeciwnik kina superbohaterskiego. Przeciwnie. Ba! Czytam i zbieram komiksy od ósmego roku życia. Znam ten świat lepiej, niż niektóre dzielnice miasta, w którym mieszkam od urodzenia. Sam też niedawno miałem szansę obejrzeć film "Flash" i bawiłem się świetnie.

Kiedyś uważałem, że filmy o superbohaterach psują kino, bo starają się skondensować w sobie to, na co pierwotnie trzeba było poświęcić np. kilkadziesiąt komiksów – tym samym traktując "po łebkach" materiał źródłowy, nie dając głębi prezentowanym postaciom i ich światom. Myliłem się.

Jasne, część z tych filmów to oczywisty skok na kasę oddanej fan-bazy, a nieraz i bezduszny szrot. Zdarzają się jednak perełki, które chociaż opowiadają historię o superbohaterach, dotykają istoty prawdziwego człowieczeństwa. Jak to np. miało miejsce w "Loganie" z 2017 roku, chociaż każdy fan tych produkcji ma pewnie swój własny typ.

Teraz już wiem dobrze, czym tak naprawdę są filmy o superbohaterach. To zabawa kinową formą. To zastrzyk dopaminy, gdy widzimy naszych ulubionych bohaterów na dużym ekranie. To moment zapomnienia, w którym pozwalamy sobie na naiwną umowność, że świat nie jest tak skomplikowany i czasem wystarczy dzielna jednostka, by zmienić go w lepsze miejsce. To przypomnienie, że nie super moce czynią nas bohaterami, ale to, jak traktujemy siebie i innych.

Niektóre z tych historii są naprawdę piękne i znajdzie się dla nich miejsce w naszych sercach. Ja też mam kilka takich. I co równie ważne – pokazują one, jak dalece sięga ludzka wyobraźnia w tworzeniu mitu o współczesnych bogach i półbogach. Mitu, który swój początek miał w moich ukochanych komiksach (no, chyba że weźmiemy jeszcze pod uwagę starożytną Grecję i jej Olimp). Nie wolno nam jednak też zapominać, że to także produkt (TEN SAM!), który bezwstydnie sprzedaje się nam od lat. To historia, która nie ma końca i która – jak Uroboros, wąż zjadający swój własny ogon – będzie się powtarzać. Dlatego też każde pokolenie miało swojego Batmana – od 1943 roku grało go łącznie 10 aktorów (nie liczę animacji!). Kłótnie i spory o to, który był tym najlepszym nie mają żadnego sensu. To nie ma znaczenia. Dlaczego? Bo w każdym pudełku kryje się kolejne pudełko. I każdy ma tu swoje pudełko.