Finał "Idola" ratuje serial twórcy Euforii? Nie dajcie się nabrać, niesmak pozostaje [RECENZJA]

Maja Mikołajczyk
03 lipca 2023, 18:53 • 1 minuta czytania
"Idol" (przedwcześnie, bo po piątym, a nie jak zapowiadano wcześniej szóstym odcinku) dobiegł końca. Finał głośnego i kontrowersyjnego serialu HBO Max Sama Levinsona oraz The Weeknda zgodnie z zapowiedziami części obsady miał rzucić nieco inne światło na produkcję. To jednak tylko tania sztuczka, która nie wymazuje niesmaku po seansie – "Idol" to wciąż w pierwszej kolejności ekranizacja mokrych snów twórców. Recenzja zawiera spoilery.
"Idol" – serial HBO Max Sama Levinsona ("Euforia") i The Weeknda. [RECENZJA] Fot. kadr z serialu "Idol"

"Idol" zaczął się gorzej niż można się było spodziewać

Chociaż o "Idolu" media rozpisywały się od dwóch lat, do początku tego roku o nowej produkcji HBO Max wiedzieliśmy stosunkowo niewiele. Ujawniono jedynie, że ma to być satyra na przemysł muzyczny o próbującej wrócić na szczyt piosenkarce, wikłającej się w toksyczną relację z tajemniczym mężczyzną, który wkrótce okazuje się guru sekty.


Trzy miesiące przed jego oficjalną premierą magazyn "Rolling Stones" doniósł, czego można spodziewać się po nowym serialu twórcy "Euforii" i gwiazdora muzyki pop, znanego z seksistowskich tekstów piosenek. Wybuchł skandal.

– To przypomina fantazję o gwałcie, jaką mógłby mieć jakiś toksyczny facet pracujący na planie, gdyż jest o kobiecie, której podoba się takie traktowanie, więc prosi o więcej, bo pozwala jej się to rozwijać muzycznie – powiedziała o serialu dziennikarce magazynu jedna z osób pracujących na planie.

Reakcje z festiwalu filmowego w Cannes, gdzie "Idol" zadebiutował jeszcze przed oficjalną premierą na HBO, były dość sprzeczne. Z jednej strony nowy projekt Sama Levinsona otrzymał owację na stojąco, a z drugiej pojawiały się pierwsze opinie, że rzeczywiście jest "szowinistyczny" i wygląda jak "obskurna męska fantazja".

Pierwszy odcinek serialu, który zadebiutował na HBO Max na początku czerwca, potwierdził, co o "Idolu" mówiono od miesięcy. Powiem więcej – okazało się, że jest gorzej, niż można się było spodziewać.

"Seks jest w nim ["Idolu" - przyp. red.] zbyt dosłowny (naprawdę widz nie musiał widzieć zdjęcia ze spermą na twarzy Jocelyn, wystarczyły słowa), brudny, obsceniczny. Skupiony na męskiej perspektywie i męskich zachciankach, ale tych z głębi świadomości, o których nie mówi się głośno" – recenzowała dla naTemat epizod zatytułowany "Słodkie ciacha i szczurze opowieści" Ola Gersz.

W oczy szczególnie rzuca się wypunktowana przez Gersz "męska perspektywa", która w przypadku "Idola" bynajmniej nie jest przypadkowa. Początkowo za kamerą projektu stała bowiem Amy Seimetz ("Ona jutro umrze", "Peryferia"), ale zgadnijcie co?

Ablowi Tesfaye'owi (tak naprawdę nazywa się The Weeknd) nie spodobał się zaproponowany przez reżyserkę "feministyczny punkt widzenia" (przypomnijmy, że serial od początku miał opowiadać o młodej kobiecie wykorzystywanej przez przemysł muzyczny...), więc doprowadził do tego, że na jej miejsce wszedł Sam Levinson.

Reżyser już i tak kontrowersyjnej "Euforii" oraz gwiazdor muzyki pop popuścili więc wodze fantazji, czego rezultaty są więcej niż opłakane. Ciało grającej główną bohaterkę Lily-Rose Depp jest fetyszyzowane w sposób tak bezwstydny, jakiego nie widziałam chyba od czasów śmieciowego kina z lat 70. (a i tak wydaje mi się, że w tych produkcjach klasy Z miało to więcej sensu niż u Levinsona).

Jakby komuś było mało, że Jocelyn niemal przez cały czas porusza się półnago, oko kamery przesuwa się po niej, jakby było wzrokiem obleśnego wujka na weselu. Depp twierdzi w wywiadach, że "dokładnie tego chciała", ale jakoś trudno mi uwierzyć, żeby jakakolwiek kobieta chciała być potraktowana jak kawałek mięsa – to nie są bowiem zmysłowe ujęcia, celebrujące jej kobiecość, a wojerystyczne i tandetne kadry rodem z taniego soft porno.

Perwersyjna seksualizacja Depp to nie jedyna zbrodnia pierwszego odcinka "Idola". W praktycznie topless (co za niespodzianka) sesji zdjęciowej na okładkę albumu Jocelyn pozuje w szpitalnej bransoletce, która jak się wkrótce dowiadujemy, jest "pamiątką" po jej hospitalizacji w szpitalu psychiatrycznym.

Pomiędzy normalizacją a romantyzowaniem zaburzeń psychicznych jest cienka, lecz wyraźna granica, która tutaj została przekroczona poprzez zestawienie wspomnianej opaski z wyginającą się na łóżku z piersiami na wierzchu Depp. Przekaz jest bowiem jasny.

"Zaburzenia psychiczne są sexy" – mówi Nikki z wytwórni Jocelyn, co ma być rzekomo ironicznym komentarzem na temat tego, co widzimy na ekranie. Tylko dlaczego tego "sarkazmu" nie da się wyczuć bez podpowiedzi scenarzystów w postaci nadętych dialogów?

Wisienką na torcie tego epizodu jest słynny już w internecie cytat, który naprawdę mógł wyjść tylko spod pióra facetów. Kiedy Jocelyn zwierza się swojej asystentce (Rachel Sennott), że podoba jej się poznany w klubie Tedros (The Weeknd), ta odpowiada, że jej zdaniem ma on "vibe gwałciciela". "I to mi się właśnie podoba" – odpowiada niewzruszona gwiazda pop. Kurtyna.

Nowy serial HBO to The Weeknd show, w którym Lily-Rose Depp jest marionetką

Zasadniczo wypunktowane przeze mnie tendencje w przedstawianiu Jocelyn widać we wszystkich odcinkach "Idola". Ponadto, psychologia bohaterki granej przez Depp traktowana jest bardzo po macoszemu.

To piękna, ale jednowymiarowa lalka, której nadano pewne cechy, jednak służą one jedynie do usprawiedliwienia prezentowania coraz bardziej wulgarnych scen z jej udziałem. Można by zapytać, czego spodziewać się po The Weekndzie (sprawdźcie dowolny tekst jego piosenki) czy Levinsonie, który ma na koncie "Euforię"?

O ile jednak serialowi HBO, który stał się fenomenem na całym świecie, też obrywało się za nadmierną seksualizację (a przypomnijmy, że to serial o licealistach – choć żeby oddać mu sprawiedliwość, oznaczony jest kategorią 18+), sceny erotyczne wzbogacały narrację o głównych bohaterach i stanowiły istotny komentarz na temat ich osobowości.

W przypadku "Idola" sceny seksu nakręcone są w sposób, którego głównym celem wydaje się być jedynie ewokowanie podniecenia u męskiej części publiczności. Chociaż serial miał się skupiać na kobiecej perspektywie, o Jocelyn nie dowiadujemy się praktycznie nic, poza tym, że jest poraniona po śmierci przemocowej matki – akty seksualne odzwierciedlają tylko ten jeden fakt z jej życia. Poza tym jest próżnia.

Cierpienie psychiczne głównej bohaterki to zresztą kolejny temat, który został przedstawiony na ekranie z delikatnością godną pornografa. Po wulgarnych zbliżeniach na twarz Depp z rozmazanym makijażem czy zbliżeniach na jej pośladki (!), gdy się przewraca, śmiem twierdzić, że twórcy zamiast współczuć wykreowanej przez siebie postaci, napawali się jej rozpaczą i czerpali z niej chorą (ponownie) paraseksualną satysfakcję.

W sieci pojawiają się zresztą teorie, że Levinson lubi na ekranie obnażać i torturować kobiety, wyglądające jak jego... matka – w podobny sposób obchodził się bowiem z graną przez Sydney Sweeney w "Euforii" Cassie, która także była blondynką.

W żadnej ze swoich poprzednich produkcji Levinson nie posunął się jednak tak daleko, jak w "Idolu". Czyżby w duecie z Tesfayem pozwolił sobie na więcej? Z boku wygląda to tak, jakby w szczeniacki sposób chciał zaimponować artyście, który jak wspomniałam już parokrotnie, w swoich piosenkach sprowadza kobiety do jednej funkcji.

Pierwsze skrzypce w produkcji bez wątpienia gra The Weeknd. Choć Tesfaye aktorem jest fatalnym (pusty wzrok i kompulsywne oblizywanie warg to w zasadzie cały jego repertuar), Tedros na przestrzeni serialu rozwija się znacznie ciekawiej niż Jocelyn.

Początkowo można odnieść wrażenie, że jest on personifikacją bohatera z kawałków artysty, czyli "bad boya", pod którego spojrzeniem kobiety ściągają majtki przez głowę (jak można się domyślić, The Weeknd chciałby, żeby właśnie za takiego gościa go uważano).

Z odcinka na odcinek tajemniczy mężczyzna zaczyna jednak coraz bardziej nabierać cech patologicznego i manipulującego narcyza, który w domu swojej nowej partnerki (początkowo dającej się w pełni kontrolować) zaczyna tworzyć coś na kształt sekty.

Twórcy nie zawsze są jednak konsekwentni w budowaniu wizerunku antybohatera. Część scen pomiędzy Jocelyn a Tedrosem nie pozostawia wątpliwości, że ich relacja jest toksyczna, jednak są one poprzeplatane romantycznymi ujęciami z pościelowymi kawałkami samego Tesafaye'a w tle...

Chwała im jednak chociaż za to, że generalnie Tedros jest bardziej odpychający niż pociągający (choć nieustanne przypominanie o tym ustami innych bohaterów i wskazywanie na jego "szczurzy ogonek" bywa irytujące). Jeśli jednak niektóre internautki mogły się podniecać Evanem Petersem w roli Jeffreya Dahmera, Tesfaye raczej nie będzie stanowić dla nich wyzwania.

Sam Levinson i The Weeknd dorabiają historię do soft porno?

Ostatni odcinek "Idola" (teraz przygotujcie się na sporo spoilerów) zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami twórców odwrócił narrację o bohaterach o 180 stopni. Okazało się bowiem, że to nie Jocelyn jest nieświadomą ofiarą, na jaką wyglądała przez niemal cały sezon, a wręcz przeciwnie – to Tedros został przez nią wykorzystany jako źródło inspiracji, którego pozbyła się, gdy przestało jej być potrzebne.

Levinsonowi i Tesfaye'owi z pewnością wydaje się, że są sprytnymi prestidigitatorami, którzy zrobili widzów w balona. Tymczasem to rozwiązanie fabularne ma posmak wykrętu wykorzystywanego przez skompromitowane akcje influencerów, broniących się tekstami w stylu "to był tylko eksperyment społeczny" albo popularnym swego czasu w amerykańskim kinie końcowym twistem, gdy okazywało się, że wszystkie nonsensy, które oglądaliśmy, nie wymagają tłumaczenia, bo "to był tylko sen".

Z kolei twórcy "Idola" chcą, żebyśmy uwierzyli, że to, co właśnie zobaczyliśmy, to satyra na przemysł muzyczny. Dobry pamflet broni się jednak sam, tymczasem nikt bez podpowiedzi nie zgadłby, że serial HBO został nakręcony "ironicznie" (co zresztą też stanowi świetną wymówką, gdy coś nie pójdzie po naszej myśli).

O tym, że nie powinniśmy brać ekranowych wydarzeń na poważnie, przypominają nam jedynie postacie reprezentujące przemysł muzyczny, co jakiś czas rzucające frazesami na temat działania showbiznesu od podszewki. W ostatnim epizodzie sugerują nawet, że "mizoginia się sprzedaje".

Jeśli Levinson w ten sposób starał się zasugerować, że to właśnie dlatego jego serial wygląda tak, jak wygląda, to jedyne, co udowodnił, to że sam jest częścią problemu i należy do klubu cyników, których rzekomo miał parodiować.

Z kolei The Weeknd po jednej z pierwszych fal krytyki starał się bronić serialu, porównując go do thrillerów erotycznych z końcówki lat 80. i początku 90. czy twórczości Paula Verhoevena.

I wiecie co, jakby nie patrzeć, ma rację. Chociaż filmom wspomnianego Verhoevena trudno odmówić kampowego uroku, którego "Idolowi" jednak brak (wyjątkiem jest być może uważany za najbardziej humorystyczny trzeci odcinek), to scenariusz takiego "Showgirls" (nagrodzone zresztą niesamowitą liczbą Złotych Malin) powstał dokładnie tak, jak serialu HBO – w głowie napalonego twórcy.

Thrillery erotyczne z tamtych lat często zresztą także przedstawiały kobiety jako źródła wszystkich nieszczęść mężczyzny. Zrobienie z Jocelyn pod koniec "Idola" mózgu operacji wydaje się zresztą podobnym zabiegiem.

To bowiem nie "empoweringowy" ruch czy obdarzenie agendą pozornie pasywnej postaci, a raczej potwierdzenie stereotypu, że kobiety udają ofiary przemocy (spoiler: bohaterka grana przez Depp skłamała, że matka biła ją szczotką), by zmanipulować otoczeniem dla własnych korzyści.

Tym samym Tesfaye próbując ratować swoje dziecko, raczej przyznał, że wszystkie kierowane wobec niego zarzuty są słuszne. Do serialu HBO można się przyczepić zresztą nie tylko ze względu na prezentowane przez niego treści.

Poza tym, że "Idol" jest sprawnie zrealizowany (Levinsonowi trzeba oddać, że potrafi panować nad obrazem), a w obsadzie nie zabrakło utalentowanych aktorek i aktorów, trudno znaleźć jakiekolwiek pozytywy.

Scenariusz jest niedopracowany i płytki (a żeby tego było mało, najprawdopodobniej bazuje na traumatycznych doświadczeniach Seleny Gomez, z którą Tesfaye spotykał się przez parę miesięcy...), a wydarzenia następują po sobie w sposób chaotyczny, w czym nie pomaga równie przypadkowy momentami montaż. Z innymi bohaterami i bohaterkami postąpiono podobnie, jak z Jocelyn, więc są jedynie pozbawionymi głębi marionetkami w seksualnym spektaklu twórców.

Finał "Idola" może przyprawić was o lekki zawrót głowy i zwątpienie w intencje twórców, ale nie dajcie się nabrać – pomimo ich usilnej propagandy to wciąż produkcja, która na HBO Max udaje serial o ambicjach artystycznych, podczas gdy lepiej odnalazłaby się na platformie wideo sygnowanej pomarańczowym prostokątem.

Dzisiejsi widzowie są zresztą bardziej świadomi niż kiedyś i mniej chętniej łykają perwersyjne fantazje reżyserów, sprzedawane pod płaszczykiem "wizji artystycznej". Levinson i Tesfaye będą musieli jakoś się z tym pogodzić.