Dlaczego w "Krzyżakach" nie ma czarnych postaci? No przecież to rasizm w najczystszej formie
Film "Krzyżacy" w reżyserii Aleksandra Forda trafił do kin w 1960 roku. Historia została oparta na powieści Henryka Sienkiewicza o tym samym tytule. Widzowie znajdą tu intrygę, wątek miłosny i jedną z największych scen batalistycznych, jakie nakręcono w polskim kinie. Nie zobaczą jednak ani jednej czarnej osoby! Nie ma tu też żadnego Azjaty i nikogo ze społeczności LGBT+. Szok.
Dostępny na YouTube fanowski "bardziej hollywoodzki" trailer "Krzyżaków" pokazuje, jak wiele można zrobić z materiałem źródłowym – nadając mu drugie życie, dostosowując do dzisiejszych standardów rozrywki.
Czy nadeszła więc już pora, by nakręcić odświeżoną wersję "Krzyżaków", która "naprawi" błędy i braki w pierwszej ekranizacji?
Szczerze mówiąc: NIE SĄDZĘ. Uspokajam więc, że początek tego tekstu jest jedynie hiperbolizacją pewnych zachowań i oczekiwań niektórych widzów, jakie można zauważyć w internecie i które dotyczą "rozprawiania się" z dawnymi dziełami popkultury.
Mowa o oczekiwaniu od dzieł popkultury sprzed 10, 20, czy 40 lat, by pasowały do wrażliwości współczesnego odbiorcy, która zawsze skończy się porażką dla tych dzieł i rozczarowaniem widza.
Jeden z moich 30-paroletnich znajomych zauważył ostatnio, że trwa obecnie jakaś dziwna moda na krytykę wcześniejszych pokoleń, że nie były bardziej progresywne 20 lat temu.
Prawda czasu i prawda ekranu
Chwileczkę – ktoś powie – ale przecież film "Krzyżacy", podobnie jak książka, to dzieła osadzone wydarzeniach historycznych, które dość jasno określają specyfikę tamtych czasów. Oczekiwanie np. pełniejszej rasowej inkluzywności i wprowadzenie do powieści Sienkiewicza np. afrykańskich wojowników w szeregi wojsk Władysława Jagiełły wydaje się tak akuratne, jak czarne oddziały komandosów walczące po stronie nazistów w II wojnie światowej.
To prawda!
Sama powieść "Krzyżacy" wydana w całości w 1900 roku również jest produktem i wypadową epoki, w jakiej powstawała. Tak jak wydane przez Sienkiewicza blisko dekadę później "W pustyni i w puszczy". To zrozumiałe, że dziś ten drugi tytuł może budzić kontrowersje wśród współczesnych odbiorców – chociażby ze względu na sposób przedstawienia tam czarnych bohaterów i kolonialne postrzeganie Afryki.
"Moja 11 letnia córka przebrnęła przez »W pustyni i w puszczy«. Nie ma chyba w polskiej literaturze drugiej podobnej perły łączącej w takim natężeniu rasizm, kolonializm i patriarchat. Kanon lektur w podstawówce nadaje się do kosza. Przestańmy męczyć i zatruwać dzieci!" – pisał w 2021 roku o powieści Sienkiewicza Maciej Gdula, poseł Lewicy.
Czy więc powodem oburzenia na książkę przez niektórych może być fakt, że posiadamy inną wrażliwość, emocjonalnie ewoluujemy i nie żyjemy sto lat temu? Wierzę, że tak.
Oczywiście można próbować opowiadać na nowo o historycznych wydarzeniach, inspirując się znanymi faktami lub informacjami pozyskanymi od ekspertów. Z pewnością jednak spotka się to z żywiołową reakcją otoczenia.
Dobrym tego przykładem jest niedawna awantura, jak wybuchła na temat netflixowego serialu "Królowa Kleopatra", który miał być fabularyzowanym dokumentem. Kontrowersje dotyczyły koloru skóry Kleopatry – w rolę władczyni Egiptu wcieliła się czarna aktora Adele James, co niektórzy określili to mianem "blackwashingu".
Efektem tego egipskie władze oraz tamtejsi historycy stanowczo zaprotestowali, twierdząc, że Kleopatra miała jasną skórę. Stacja Al Wathaeqya zapowiedziała wtedy, że zrobi własną produkcję dokumentalną, natomiast egipski prawnik postanowił pozwać Netfliksa za czarną Kleopatrę.
Ciężko polemizować z faktami historycznymi.
I wy tu tak żyliscie?
Zupełnie inaczej ma się to jednak do fabularnych filmów i seriali, które są w pełni fikcyjnymi historiami. Wystarczy spojrzeć na bardzo popularny w sieci format publikacji osób, które sięgają po starsze dzieła popkultury i mieszają je z błotem za to, że można w nich było znaleźć np. seksizm, mizoginię, rasizm czy inne wykluczające i krzywdzące postawy, na które wcześniej tak nie zwracaliśmy uwagi.
W sieci można znaleźć punktowanie takich filmów, jak np. "Młode wilki" Jarosława Żamojdy z 1996 roku, "Sara" Macieja Ślesickiego z 97., czy "Seksmisja" Juliusza Machulskiego z 1984 roku.
Tylko nie zrozumcie mnie źle – każdy film powinien podlegać krytyce. Niezależnie czy mowa o jego walorach technicznych, fabularnych, czy o tym, jakie przesłanie ze sobą niesie. Uważam jednak, że branie na warsztat jakiegoś dzieła sprzed lat bez kontekstu kulturowego czasów, w jakich powstawał, i tego, jak bardzo zmieniliśmy się, jako społeczeństwo – przypomina krytykowanie Nokii 3310, że robiła gorsze zdjęcia od iPhone'a.
W 2020 roku serwis VICE poprosił kilkoro nastolatków, by zrecenzowały filmy z końcówki lat 90. i początku lat 00. W repertuarze znalazły się m.in. takie tytuły, jak "American Pie" (1999 rok), czy "Stary, gdzie moja bryka" (2000 rok).
Jeden z respondentów, 16-letni Taylor, napisał wtedy o "American Pie": "Cały ten film jest całkowicie niedorzeczny, zwłaszcza to, że jedyną rzeczą, na której zależy męskim bohaterom, jest seks. Kolesie są gotowi powiedzieć i zrobić wszystko, aby przekonać dziewczyny do seksu. Nie wiem, czy to było realistyczne, kiedy film się ukazał, ale myślę, że teraz mężczyźni traktują kobiety z dużo większym szacunkiem i równością".
Równie mocno oberwało się filmowi "Stary, gdzie moja bryka", o którym 18-letnia Olivia napisała: "Nienawidziłam w nim wszystkiego, ale najgorszym dla mnie była scena, gdy Jesse (grany przez Ashtona Kutchera – przyp. aut.) dostaje taniec od striptizerki, która okazuje się transseksualną kobietą, lub – jak sobie z tego żartują w filmie – »mężczyzną z wyzwaniami płciowymi«. Jesse wariuje i zaczyna wycierać swój język, ponieważ ją pocałował, a następnie podnosi jej spódnicę, aby zobaczyć jej wybrzuszenie. Tym samym gra na stereotypach osób transseksualnych jako pracowników seksualnych i złodziei oraz legitymizuje transfobię cispłciowych mężczyzn. To obrzydliwe i mam nadzieję, że nie zostałoby nakręcone, gdyby ktoś to wymyślił dzisiaj".
No i fajnie. Totalnie zgadzam się z tymi spostrzeżeniami. Oba te filmy to mało ambitne komedie dla ówczesnych nastolatków w okresie dojrzewania i młodych dorosłych. To tłumaczyłoby motyw przewodni fabuły i sposób jej podania, gdzie głównym motorem do działania bohaterów jest imperatyw uprawiania seksu i potrzeba niekończącej się imprezy.
Warto jednak zwrócić uwagę na czasy, w jakich powstawały oba te filmy i nastroje społeczne wśród młodych Amerykanów, jakie wtedy panowały. Mowa o przełomie lat 99/00, momentu w historii, którego idealną popkulturową pocztówką ze Stanów Zjednoczonych, wydaje się jedna z największych imprez w historii tego kraju zakończona wielką katastrofą – Woodstock 99.
Wydarzenie to, które miało być gloryfikacją miłości i pokoju, a zmieniło się w zamieszki, przemoc seksualną, chmary pijanych mięśniaków z czapkami z daszkiem do tyłu i bezduszny wyzysk festiwalowiczów – hedonizm w nihilizmie.
Czy bronię więc "Stary, gdzie moja bryka" i "American Pie?" Nie, myślę nawet, że to cringe jakich mało. Rozumiem jednak czasy, w jakich powstały te filmy i to, czym się stały – kapsułą czasu z kodami kulturowymi i humorem, który słusznie minął.
Zagraj to jeszcze raz, sam
Może więc pora naprawić już skończone dzieło? Dokręcić jakieś sceny, zmienić ich wydźwięk, pozbyć się jakichś wątków – napisać jakąś książkę na nowo?
W maju 2023 roku Tom Hanks udzielił wywiadu BBC News, w którym odniósł się do tematu cancel culture i cenzurowaniu książek. Chodziło o zaktualizowanie książek Iana Fleminga i Agathy Christie i pozbycie się z nich potencjalnie obraźliwego języka.
"Jestem zdania, że wszyscy jesteśmy dorośli. Miejmy wiarę w naszą własną wrażliwość, a nie w to, że ktoś będzie decydować o tym, co może nas obrażać, a co nie" – stwierdził wtedy Hanks.
Osobiście nie mam żadnych problemów z opowiadaniem na nowo tej samej historii – jeżeli jednak zostawimy w spokoju oryginał. Czarna Syrenka i czarne elfy, Smerfy w kolorze tęczy? Żaden problem! Niech historie się zmieniają i ewoluują. Nie cancelujmy jednak oryginałów. Chciałbym znać drogę, jaką przeszedł jakiś twór kultury, zanim dotarł do miejsca, w którym jest teraz.
Też chciałbym mieć wybór, co mnie obrazi.
Nie wstydzę się Bundych
To chyba dobry moment, by wspomnieć, że ja też mam na koncie "sprawdzanie", jak zestarzały się kultowe dzieła sprzed lat. Pod koniec 2019 roku sam również skonfrontowałem się po latach z serialem z młodości "Świat według Bundych" oraz ze słynną trylogię parodii "Naga broń".
Oba te dzieła swoje początki miały jeszcze w latach 80. Czy ich humor się zestarzał? Oczywiście, że tak, od ich premiery minęło prawie 40 lat!
Al Bundy to final boss seksizmu, który co chwila wypomina komuś nadwagę, a w "Nagiej broni" można usłyszeć takie żarty, jak ten, że najłatwiej porywa się kobiety, bo „są małe, łatwo się je przenosi i ładnie pachną”. W standardach dzisiejszej "politycznej poprawności" te produkcje powinny spłonąć na stosie, a ich popioły wypadałoby rozsypać nad akwarium z rekinami.
Jeżeli jednak przełkniemy już fakt, że to tylko głupie żarty, które w żadnym razie nie zagrażają naszemu światopoglądowi, dojdziemy do szokującej prawdy... że coś po prostu może nas nie śmieszyć i nie musimy tego oglądać.
Co jednak równie ważne, oba te tytuły – pomimo swoich niedoskonałości – miały ogromny wpływ na rozwój danego medium. Serial "Świat według Bundych" zaprezentował sitcom, w którym wreszcie nie pokazywano perypetii kochającej się rodzinki, a "Naga broń" przyczyniła się do wzrostu popularności szalonych parodii w kinie.
Należy pamiętać, że popkulturowe dzieła nie powstają w próżni. Jak już wspomniałem – na wszystkie z nich działa szereg zewnętrznych czynników jak wspomniane nastroje społeczne, sytuacja gospodarcza kraju, geopolityka czy po prostu bieżące trendy w popkulturze. Nasza wrażliwość się zmienia, część z nas dostrzega błędy z przeszłości i na ich przykładzie stara się być kimś lepszym. A te wszystkie dzisiaj już cringe'owe filmy i seriale sprzed lat to nie tylko popkulturowe artefakty – to dowód na to, że jako twórcy i odbiorcy nie stoimy w miejscu.