Filmy, którym trzeba powiedzieć "dość". Po co nam kolejne rekiny-ludojady i nawiedzone domy?

Paweł Mączewski
22 lipca 2023, 09:48 • 1 minuta czytania
Filmy "Oppenheimer" i "Barbie" wreszcie trafiły do kin. Skala zainteresowania obiema produkcjami pokazuje, że ludzie są gotowi zainwestować swój czas i pieniądze, jeżeli twórcy będą mieli pomysł na opowiedzenie ciekawej historii. Hollywood jednak zdecydowanie za często idzie na łatwiznę i oferuje nam produkt, który kiedyś już kupiliśmy. Takim filmom trzeba wreszcie powiedzieć "dość"!
Fot. kadr ze zwiastuna filmu "Meg 2: The Trench". Źrodło: YouTube

Będziemy potrzebować większego rekina

W 1975 roku "Szczęki" dosłownie wymyśliły koncept "wakacyjnego blockbustera". FIlm, który miał budżet w wysokości 9 milionów dolarów i zarobił 476,5 milionów. Po latach Quentin Tarantino przyznał, że "Szczęki to najlepszy film, jaki kiedykolwiek nakręcono" (warto w tym miejscu uściślić, że słynny reżyser celowo użył słowa "movie", a nie "film", co sam rozumie jako widowisko czy właśnie blockbuster, a produkcje niezależne czy arthouse).

Steven Spielberg zdradził w jednym z wywiadów, że gdy przyszedł na rozmowę w sprawie angażu na reżysera i zobaczył tytuł scenariusza, pomyślał, że będzie to historia o jakimś dentyście.

47 lat po premierze przyznał, że wciąż strasznie żałuje, jak wiele zła prawdziwym rekinom wyrządził jego film. "To jedna z rzeczy, których wciąż się boję – nie że zostanę zjedzony przez rekina, ale że rekiny wciąż są na mnie wściekłe za tę szaloną nagonkę zwariowanych rybaków sportowych, która wydarzyła się po 1975 roku" – stwierdził Spielberg w programie 4 BBC Radio"Do dziś żałuję zdziesiątkowania populacji rekinów z powodu tej książki i filmu" – dodał.

Co było siłą tego filmu o wielkim rekinie-ludojadzie, że miał tak wielki wpływ na widownię? Świetny scenariusz, ciekawe postacie i symboliczną walkę człowieka z niepowstrzymaną siłą natury? Tak, oczywiście. Myślę, że była to jednak jeszcze jedna rzecz: przez większą część filmu nie było widać rekina, jednak wszyscy wiedzieliśmy, że on gdzieś tam jest. Pod wodą. Czeka. Zawsze głodny.

Powód, dlaczego Spielberg zdecydował się na "oszczędne" pokazywanie rekina na ekranie był banalnie prosty – mechaniczna kukła żarłacza białego ciągle się psuła w zetknięciu z wodą. Było nawet kilka wersji tego rekina, z których jeden poszedł na dno w trakcie prac nad filmem.

Jednak w miejsce, gdzie nie było widać zagrożenia, pojawiała się nasza wyobraźnia podnosząca nam ciśnienie w związku czyhającym zagrożeniem. Dziś to już chyba nie jest potrzebne.

Zbliżająca się produkcja z Jasonem Stathamem "Meg 2: Głębia" pokazuje, że nie musimy już sobie niczego wyobrażać – pokazany tam prehistoryczny rekin zdaje się mieć wielkość jednego z mniejszych polskich miast. Ba! Takich gigarekinów jest w filmie więcej. Widziałem chyba też macki ogromnej ośmiornicy. Czy kogoś ten film przestraszy? Myślę, że na pewno rozbawi.

To zrozumiałe, że filmu "Meg 2: Głębia" nie należy brać na poważnie. To przecież tylko żart. Kino klasy B z budżetem klasy A. Nie mogę jednak przestać zadawać sobie pytania: czy potrzebujemy kolejnego filmu z rekinem-ludojadem?

W jednym z niedawnych odcinków na youtubowym kanale Red Letter Media jego prowadzący wymienili tytuły niskobudżetowych filmów o krwiożerczych rekinach – określili je mianem "watchbaitów" (od słowa clickbait).

Wymienili łącznie 33 tytuły, w których znalazło się słowo "shark". Wśród nich znalazły się takie perełki, jak np. "Sand Sharks" i "Cocaine Shark". Patrząc na udostępnione fragmenty tych filmów, można się zastanawiać nad wielkością budżetów tych produkcji. Stawiam, że było to ok. 30 dolarów. I mam na myśli wszystkie 33 tytuły.

Warto się zastanowić, czy nasza twórcza kreatywność kończy się już tylko na powielaniu tych samych historii o krwiożerczej bestii i na ciągłym powiększaniu rozmiarów atakującego zwierzęcia, bo nie stać nas na opowiedzenie nowej historii?

Poczekam z odpowiedzią na to pytanie do czasu premiery "Meg 3". Bo zakładam, że taka pewnie powstanie. Jeżeli kolejny rekin będzie zagrażał zjedzeniem całej planety, zrozumiem, że wszystko już stracone.

Egzorcyzmy? Nie, dziękuję

Panowie ze wspomnianego Red Letter Media wspomnieli też o innych podgatunkach horroru bezwstydnie eksploatowanego przez twórców filmowych – mowa o historiach z tabliczką Ouija i domem z Amityville. To natomiast skierowało moją uwagę na kolejną wątek w kinie, któremu moglibyśmy dać już spokój – mam na myśli egzorcyzmy i nawiedzone domy. Ludzie, ile można?

Miałem dokładnie tyle lat, co dzisiaj, gdy dowiedziałem się, że trwają pracę nad kolejną częścią... "Egzorcysty". Z informacji udostępnionych o produkcji zatytułowanej "The Exorcist: Believer" możemy dowiedzieć się, że reżyserem obrazu będzie David Gordon Green (ma na swoim koncie m.in. wznowioną serię "Halloween"), a całość ma być bezpośrednią kontynuacją oryginalnego filmu sprzed pół wieku. Wystarczy, że o tym piszę, by zacząć już ziewać.

Chciałbym, żeby filmy o demonach, które znowu opanowują ludzkie ciała lub rodzinach, których domostwa nawiedzają nieznośne duchy, były mi obojętne – niestety, na tym etapie budzą wręcz moją irytację.

Oglądanie ich przypomina chodzenie w kółko po tym samym dobrze znanym pokoju. Ilekroć poznaję fabułę, w której "szczęśliwa rodzina" wprowadza się do domu, o którym wiadomo, że kiedyś dokonano w nim jakich makabrycznych zbrodni przestaję się bać.

Wiem, że prędzej czy później pojawią się tam jakieś demony, duchy, czy inne strzygi, które przestawiają rzeczy w kuchni i nigdy przez to nie można znaleźć noża do masła, czy całego kartonu mleka. Wiem też, że w pewnym momencie na ekranie znajdzie się jakiś ksiądz, czy inny ekspert od zjawisk paranormalnych, by przepędzić złe siły – czy to z całego domu, mieszkania, czy z ciała domownika.

Wiecie, o czym myślę, kiedy filmowa rodzina wprowadza się do takiego domu, w którym ktoś kiedyś urządzał czarne msze? Nie o strachu wywołanym duchami, tylko jak bardzo paranormalna przeszłość tego miejsca zaniżyła cenę nieruchomości i czy dostałbym kredyt na jego kupno. Z demonami jakoś bym się dogadał. Kiedyś już mieszkałem ze współlokatorami.

Wojna, wojna nigdy się nie zmienia

"Na Zachodzie bez zmian" to przejmujący antywojenny manifest. Film w reżyserii Edwarda Bergera zdobył w tym roku cztery Oscary. W tym za najlepszy film międzynarodowy. Myślę, że to ważny film. Obraz pokazuje, jak 100 lat temu mechanizmy manipulacji pchały na rzeź młodych ludzi, by walczyli w wojnach bogatych tłustych kotów na szczycie społecznej hierarchii. To też obraz pokazujący I wojnę światową, a nie jak to zwykle bywa tę, która wybuchła w 39. roku.

Jedna rzecz nie daje mi jednak spokoju...

Pamiętam dobrze, że w chwili, gdy w sieci pojawił się pierwszy zwiastun do tego filmu, od razu wysłałem go do bliskiej mi osoby, która zawsze bardzo przeżywała kino wojenne. Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałem jednak, że ona nie ma zamiaru tego oglądać. Spytałem dlaczego.

"Bo nie potrzebuję obrazu wojny sprzed 100 lat, by wiedzieć, że wojna to piekło. Wystarczy, że wejdę na Twittera i zobaczę nagrania z tego, co teraz dzieje się u naszych sąsiadów" – dostałem odpowiedź. Myślę, że jest w tym wiele racji.

W przeciągu lat filmowcy doskonale oddali właśnie tę przerażającą prawdę o wojnie. Istnieje o tym mnóstwo filmów. "Idź i patrz", "Szeregowiec Ryan", "Lista Schindlera", "Szara strefa" – ciężko o dobitniejsze obrazy koszmaru II wojny światowej. "Full Metal Jacket", "Pluton", "Ofiary wojny" są kolejnym ciosem dla widza, tyle że opowiadają o wojnie w Wietnamie. "Na Zachodzie bez zmian" pokazuje, że blisko 100 lat temu ludzie umierali w okopach tak samo, jak dzisiaj.

Czy filmowcy są w stanie jakoś przebić to, co już nam pokazali? Wszystkie te filmy powinny nas czegoś nauczyć. Jaki jest sens kręcenia kolejnego kina wojennego, jeżeli dotychczas nie zrozumieliśmy lekcji, że wojna to piekło i nigdy się nie zmienia? Dla walorów estetycznych scen z rozrywanymi kawałkami ludzkich ciał? Może niektórym chłopcom z Konfederacji, czy innym pasjonatom broni palnej coś takiego może się podobać – w takim razie niech raz jeszcze obejrzą którąś z wymienionych wyżej produkcji. Nie trzeba kręcić kolejnej.

Jako ciekawostkę dodam na koniec tylko, że zdanie "wojna, wojna nigdy się nie zmienia" – jak pewnie niektórzy to wiedzą – jest oczywiście cytatem ze słynnej serii gier "Fallout". No i ekranizację tego dzieła chętnie bym zobaczył. Jak dobrze, że coś takiego już powstaje.