W Hollywood naprawdę kochali takie horrory. Ponad 20 lat temu powstał kuriozalny kosmiczny "trend"

Paweł Mączewski
16 sierpnia 2023, 21:18 • 1 minuta czytania
Pomimo faktu, że pierwszy film "Krzyk" tchnął nowe życie w slashery, część amerykańskich twórców horrorów uznała, że najlepszym pomysłem na kontynuację ich serii będzie... przeniesienie ich historii w kosmos. Ten "trend" naprawdę się wydarzył w kinie.
Fot. Kadr z filmu "Jason X". Źródło: YouTube/Rotten Tomatoes Classic Trailers

W kosmosie nikt nie usłyszy twojego lamentu

Rok 1996 był dziwnym momentem w historii slasherów – czyli filmowych cykli thrillerów i horrorów, gdzie motywem przewodnim był charakterystyczny i zawsze powracający złoczyńca.


To właśnie tym roku swoją kinową premierę miał pierwszy "Krzyk" Wesa Cravena, którego najnowszy film był swoistym meta-komentarzem na temat całego filmowego podgatunku, który sam pomagał też tworzyć.

"Krzyk" był powiewem świeżości, zupełnie nowym spojrzeniem na slashery, które w tamtym momencie zjadały już swój własny ogon. Nie, to określenie chyba nie oddaje dobrze tego, w jaki absurd powędrowały niektóre tytuły.

1996 rok był tym momentem, gdy filmowcy dosłownie przenieśli historie kolejnych części słynnych horrorów w kosmos... gdzie nikt nie chciał słyszeć, jak bardzo to było głupie.

Tym, który jako pierwszy postanowił straszyć i męczyć ludzie tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek, okazał się Pinhead, przywódca miłujących ból i cierpienie Cenobitów. Miało to miejsce w czwartej części serii "Hellraiser" z podtytułem "Dziedzictwo krwi".

Akcja filmu po raz kolejny koncentruje się na próbie ostatecznego pokonania zła, jakie mieszka w tajemniczej kostce, po której ułożeniu zjawiają się oni – kochający lateks, łańcuchy i samookaleczenia demony. Ta część filmu dzieje się w 2127 roku na stacji kosmicznej Minos – co pokazywało też, że zło jest wieczne.

Tym razem jednak fabuła zdradzała także, jak w ogóle wspomniana kostka została stworzona. Dzięki temu zabiegowi część akcji działa się też we Francji w 1796 roku, co z pewnością pozwoliło producentom znacznie uszczuplić wydatki na futurystycznych wizjach przyszłości.

Finalny obraz tak "bardzo" podobał się wytwórni, że ta zażądała licznych zmian od Kevina Yaghera, reżysera obrazu, który ostatecznie został podpisany jako Alan Smithee. "Hellraiser: Dziedzictwo krwi" był ostatnim filmem, jaki wyreżyserował.

Garniec ze złotem na skraju Drogi Mlecznej

Nie trzeba było długo czekać, by fanów B-klasowego horroru, który kiedyś autentycznie straszył, a teraz już tylko sunął do przodu na oparach kreatywności, znów zabrano na wycieczkę do gwiazd.

W 1997 roku świat usłyszał o "Leprechaun 4: In Space". W polskiej dystrybucji znany po prostu jako "Karzeł 4", tak jakby ktoś doszedł do wniosku, że dosłowne tłumaczenie może być zbyt zagmatwane dla postronnego klienta wypożyczalni kaset VHS.

Film kontynuował jazdę bez trzymanki, naigrywając się ze słynnego irlandzkiego przesądu o mitycznym stworzeniu broniącego swego złota. Tym razem jednak jazda odbywała się w stanie nieważkości.

Ktoś mógłby założyć, że iluzoryczna fabuła, fatalne efekty specjalne (zwłaszcza te komputerowe), knajacki humor i tekturowi bohaterowie ostatecznie uśmiercą tę serię.

Nic bardziej mylnego. Charyzmatyczny karzeł (w tej roli niezmiennie Warwick Davis, znany m.in. z kultowego "Willow") odnalazł się w bardziej ziemskim (a nawet miejskim) krajobrazie już w 2000 roku.

Mowa o oczywiście o "Leprechaun 5: In The Hood". W polskim tłumaczeniu "Karzeł 5"...

Raz rakietą, raz maczetą

Na najlepszy kąsek slasherowego kina klasy B trzeba było jednak poczekać do 2001 roku, kiedy to swoją premierę miał "Jason X" – film z tytułem o podwójnym znaczeniu, jako że w rzeczywistości była to... 10. (!) część z serii "Piątek trzynastego".

W tym miejscu warto przypomnieć, że pierwszy "Piątek..." swoją premierę miał w 1980 roku. Co ważniejsze [SPOILER] wtedy mordercą nie był nawet noszący maskę hokejową Jason Voorhees, a jego matka – owładnięta żądzą zemsty kobieta, która nigdy nie pogodziła się z faktem, że jej syn utonął w jeziorze, podczas gdy nad jego bezpieczeństwem mieli czuwać młodociani pracownicy wakacyjnego ośrodka wypoczynkowego [KONIEC SPOILERA].

Każda kolejna część "Piątku..." zdawała się powtarzać ten sam fabularny schemat: grupa ludzi napotyka na swojej drodze prawie niepowstrzymaną siłę w postaci dwunożnego lewiatana z maczetą (lub innym ostrym narzędziem) w dłoni i kolejno traci życie. Przynajmniej do momentu, aż antagonista (po raz kolejny) zostaje uśmiercony – oczywiście tymczasowo, jako że w pewnym momencie ktoś doszedł do wniosku, że Jason powinien stać się nieśmiertelny.

Akcja filmu dzieje się w 2455 roku i jak się szybko okazuje – Jason wciąż nienawidzi ludzi, a stroje i fryzury ludzi wyglądają bardzo podobnie do tych, jakie noszono na początku lat 00.

Załoga kosmicznego statku, która przypadkowo odkrywa uwięzione w lodzie zamrożone ciało Voorheesa, szybko przekonuje się, że dla zamaskowanego mordercy nie gra roli, czy morduje ludzi blisko swych rodzinnych stron nad jeziorem Crystal, czy na d*pie kosmosu.

Wszystkie chwyty dozwolone

Wyżej wymienione przykłady bawienia się konwencją kina grozy mimowolnie stworzyły alternatywny świat horrorów i slasherów. Z jednej strony widzowie dostawali kolejne części slasherów wspomnianego "Krzyku" czy potraktowane również na poważnie "Ulice strachu" "Halloween: 20 lat później".

Z drugiej strony Jason Voorhees lał się na gołe pięści z Freddy'im Kruegerem "Koszmaru z ulicy Wiązów". Co ciekawe, przez chwilę brano też pod uwagę pomysł, by do starcia tych dwóch legendarnych zwyrodnialców dołączyła jeszcze jedna postać – Ash Williams, bohater z serii "Evil Dead" oraz "Army of Darkness".

Po latach wspominał o tym sam Bruce Campbell, który wcielił się Asha. Film oczywiście nigdy nie powstał, chociaż w 2008 roku fani komiksów mogli zobaczyć ten pojedynek na kartach komiksowej serii "Freddy vs. Jason vs. Ash".