Lewicka: Osiem lat rządów PiS. Czyli o tęsknocie za "normalnym krajem"
Kryje się w tej frazie tęsknota za światem, w którym politycy nie kłamią i nie kradną, za to ponoszą polityczną odpowiedzialność za swoje słowa i czyny, a zatem – kiedy skłamią lub coś ukradną czy zmarnotrawią, to przepraszają lub podają się do dymisji. Jest też w tej frazie rozpacz, że są, całkiem nieopodal, "kraje normalne", do których już się nie wliczamy. Tu pociechy nie przynosi świadomość, że są, też blisko, kraje z władzą jeszcze silniej zdegenerowaną i wstrętną.
"W normalnym kraju…" brzmi jak zdarta płyta, a jednak rani wciąż na nowo. Bo uświadamia, jak długą i złą drogę przeszliśmy przez ostatnie lata. Na jakie manowce wywędrowaliśmy, wiedzeni przez fałszywych dobroczyńców, mających nas za ciemny lud, który tak łatwo napuścić na siebie nawzajem.
Nadal mając zdolność rozróżniania, co w "normalnym kraju" nie ma prawa się wydarzyć, a co zdarza się w krajach, które normalne nie są, odczuwamy smutek i żal, że normalność tak nam odjechała. Że naszą rzeczywistość polityczną zaludniają Matecki z Bąkiewiczem i Mejza z Czarnkiem, a wszyscy oni i im podobni robią, co mogą, by odesłać "normalny kraj" na śmietnik historii. Licząc przy okazji, że ludzie wkrótce zapomną, jak żyje się w "normalnym kraju", za normalność przyjmując to, co oferuje im Jarosław Kaczyński – zdziczałe obyczaje, zepsute instytucje, zdemoralizowanych polityków i gangrenę, która będzie trawić nas wszystkich.
W normalnym kraju szef rządzącego ugrupowania nie nazywałby ugrupowań opozycyjnych "obozem zdrady narodowej", a swego głównego konkurenta "czystym złem".
W normalnym kraju minister sprawiedliwości nie porównywałby wybitnej reżyserki do propagandystów III Rzeszy. I nie organizowałby nagonki na sędziów.
W normalnym kraju marszałek Sejmu nie mówiłaby o pracownikach mediów publicznych "nasi dziennikarze". A media publiczne nie szczułyby na tych, którzy władzy nie popierają.
W normalnym kraju szefem banku centralnego nie byłby Adam Glapiński.
W normalnym kraju prezeską sądu konstytucyjnego nie byłaby Julia Przyłębska.
W normalnym kraju partia rządząca nie zablokowałaby rodakom unijnych pieniędzy.
W normalnym kraju władza nie skazywałby kobiet na strach i śmierć.
W normalnym kraju… można byłoby tak w nieskończoność. Niech każdy doda tutaj to, co go najbardziej zawstydza, boli lub przeraża.
Dawno, dawno temu, bo w 1987 roku, czyli jeszcze w poprzednim systemie, który zresztą teraz odtwarza pieczołowicie grupa rekonstrukcyjna z Nowogrodzkiej, miesięcznik "Znak" rozpisał ankietę o polskości. Jednym z odpowiadających był Donald Tusk. Napisał, że "polskość to nienormalność", mając na myśli nasz romantyczno-straceńczy los: "kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy".
PiS wielokrotnie wykorzystywał te trzy słowa – "polskość to nienormalność" – jako pałki do okładania byłego premiera, jako rzekomy dowód na jego zdradziecką naturę (choć raz, w roku ubiegłym, Kaczyński raczył przyznać, że słowa te były często "nieuczciwie cytowane").
Jednocześnie to właśnie PiS zaprowadza nam "nienormalność" – prawdziwą, nie metaforyczną. Odrąbuje nas od demokracji i standardów państwa prawa. Także – od poczucia przyzwoitości. Zatruwa przestrzeń publiczną kłamstwem i chamstwem. Jest w tym bezwzględny i skuteczny. Pozostaje tylko nadzieja, że jednak wciąż to "normalny kraj" jest tym, w którym większość z nas chciałaby żyć i którego chciałaby dla swoich dzieci. To właśnie tę kwestię rozstrzygniemy już za kilka tygodni przy urnie wyborczej.