Minister twierdzi, że tak wspiera publiczny system. Lekarz: "Prosty przepis jak rozwalić POZ"
Od września br. został rozszerzony dostęp do bezpłatnych leków dla wybranych grup pacjentów. Wcześniej określone leki były dostępne bezpłatnie dla seniorów po 75. roku życia oraz dla kobiet w ciąży. Obecnie rozszerzono grupę seniorów o tych już po 65. roku życia. Nową grupą, która korzystać może z tego uprawnienia są dzieci.
Wygląda pięknie, szczególnie tuż przed wyborami, jednak jest tu dużo "ale".
PiS chwali się, że zapewnił bezpłatne leki szerszej grupie. Nie wspomina raczej, że w międzyczasie zmieniło się źródło finansowania tego projektu. Środki nie pochodzą już z budżetu państwa, ale z budżetu NFZ.
Ten nie zwiększył się z tego tytułu, nie trafiła tam żadna dodatkowa dotacja, a więc pieniądze na bezpłatne leki trzeba wysupłać z już i tak ograniczonego budżetu na świadczenia i inne leki refundowane.
Oznacza to tylko jedno: mniej środków np. na finansowanie wizyt do specjalistów, badań czy nowoczesnych technologii.
Tylko cześć leków może być bezpłatna
Mowa jest też o bezpłatnych lekach tak, jakby oznaczałoby to całkowite finansowanie wszystkich leków dla wybranych grup.
Tymczasem chodzi o kilka tysięcy pozycji określonych na liście tworzonej przez Ministra Zdrowia. Bezpłatne leki trafiają więc tylko do wybranych osób, którym lekarz zapisał akurat preparaty z tej listy. Za pozostałe, mimo odpowiedniego wieku, płacą tak, jak do tej pory.
Co więcej, na listy trafiły preparaty na najczęstsze schorzenia oraz takie, których cena nie była zbyt wysoka.
Otrzymanie tych leków bezpłatnie niewiele zmienia dla portfela przeciętnego Kowalskiego. Z reguły wydatki na leki i tak nadal stanowią istotną część jego budżetu.
W przypadku seniorów o niższych dochodach kończy się to też tym, że części leków w ogóle nie wykupują, bo ich na to nie stać.
Nie każdy ma uprawnienia
Bardzo szybko okazało się też, że bezpłatnych medykamentów nie mogą przepisywać lekarze pacjentom, m.in.: centrów zdrowia psychicznego, osobom opuszczającym szpital psychiatryczny, pacjentom hospicjów (także domowych), czy chorym objętym świadczeniami pielęgnacyjnymi i opiekuńczymi w ramach opieki długoterminowej. I jak się okazuje, szybko takich uprawnień nie uzyskają, bo wymaga to zmiany ustawy i rozszerzenie zawartego w niej katalogu osób uprawnionych do programu bezpłatnych leków. W obecnej kadencji parlamentu już to się nie wydarzy, a na decyzje nowego po wyborach zaplanowanych na 15 października przyjdzie trochę poczekać.
Wzmacnianie czy dobijanie publicznego systemu?
Jednak tym, co budzi jeszcze większe kontrowersje, jest fakt, że receptę na bezpłatne leki może wypisać tylko lekarz, który ma umowę z NFZ. Nie wypisze takiej recepty lekarz pracujący w prywatnym gabinecie bez umowy z NFZ.
Dlaczego?
Minister zdrowia Katarzyna Sójka, na konferencji podsumowującej miesiąc rozszerzonego projektu bezpłatnych leków odniosła się do pytania o to ograniczenie i stwierdziła: "Zależy nam na tym, by wzmacniać publiczną opiekę zdrowotną, by wzmacniać te podmioty, z których pacjent zawsze korzysta w pełni bezpłatnie".
Dodała też, że resort "będzie się przyglądał, rozmawiał i zastanawiał się" w kwestii poszerzenia listy specjalistów, którzy mogą wypisywać bezpłatne leki.
Niestety nie wyjaśniła, w jaki sposób takie ograniczenie miałoby wspierać publiczny system.
Z punktu widzenia pacjenta wygląda to inaczej. Wolałby korzystać w pełni z publicznego systemu ochrony zdrowia, ale gdy ma czekać miesiącami na wizytę u specjalisty, to zmuszony jest niekiedy pójść na wizytę prywatnie, aby nie czekać.
Płaci za to z własnej kieszeni i w ten sposób to raczej on odciąża publiczny system, bo płaci za wizytę i zwalnia miejsce w publicznym systemie dla osób, których na prywatną wizytę nie stać. Dotyczy to też osób korzystających z prywatnych abonamentów medycznych.
Teraz usłyszą w prywatnym gabinecie, że lekarz nie może im wypisać recepty na bezpłatny lek.
Ci pacjenci, których na to stać, pójdą do apteki i wykupią lek, płacąc ponownie z własnej kieszeni. Ci, których na to nie stać lub czują się oszukani przez system, zapiszą się w kolejkę do lekarza POZ, aby ten, mając uprawnienia, "przepisał" receptę i umożliwił otrzymanie danego leku bezpłatnie.
Środowisko lekarzy "gratuluje" pomysłu szefowej resortu zdrowia. Michał Bulsa, Prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Szczecinie stwierdził na Twitterze, że to "prosty przepis jak rozwalić POZ".
Inni w komentarzach zwracają uwagę, że "zapis jest absurdalny, bo de jure prawo do refundacji jest prawem pacjenta (każdego), a nie uprawnieniem lekarza NFZ". Nie dotyczy to wcale mniejszości. Z danych uzyskanych przez Politykę Zdrowotną od Centrum e-Zdrowia wynika, że w ubiegłym roku ok. 40 proc. wszystkich leków z listy refundacyjnej wystawiono w prywatnych placówkach.
Ilu dostało, ale ilu nie dostało?
Minister Katarzyna Sójka pochwaliła się podczas briefingu prasowego efektami rozszerzonego programu po miesiącu i podała, że we wrześniu z tego tytułu "blisko 200 mln złotych, (...) pozostało w portfelach pacjentów".
Niestety nie podała, ilu pacjentów mimo uprawnienia za leki zapłaciło, bo na wizytę do lekarza byli zmuszeni pójść prywatnie.