50-latka będzie się bić z byłą... swojego syna. Freak fighty to już nie żenada, to obrzydlistwo
"W kickboxingu i mieszanych sztukach walki (MMA) freak show fight jest idiomem oznaczającym walkę charakteryzującą się głęboką dysproporcją w umiejętnościach, doświadczeniu lub wadze pomiędzy zawodnikami" – beznamiętnie tłumaczy anglojęzyczna Wikipedia. Oto właśnie freak fighty, czyli "szalone walki" lub "walki dziwaków", które na świecie stały się żyłą złota.
Jak w 2020 roku w Rosji, kiedy zawodniczka MMA Darina Madziuk starła się w oktagonie z blogerem Grigorijem Czystjakowem. Madziuk waży 60 kilogramów, Czystjakow – 240, a Darina pokonała po 90 sekundach "walki".
Albo jak w tę sobotę, gdy na gali Clout MMA zawalczy 50-letnia poturbowana życiem "Goha Magical", matka patostreamera "Daniela Magicala", która wraz z synem i partnerem piła, biła, wyklinała i awanturowała się przed kamerą. A jej przeciwniczką będzie 19-latka, influencerka Nikita, była dziewczyna Daniela. Ach, pobiją się też dzieci, dwóch 16-latków: Toni Chaplin (młodszy brat influencerki Lexi Chaplin, która wraz z byłym piłkarzem Sławomirem Peszką jest "twarzą" federacji) i "Gawronek".
Nie, społeczeństwo nie upadło, to było od zawsze. Kiedyś były walki gladiatorów, dziś są freak fighty
To właśnie ta "dysproporcja" (wiekowa, wagowa, jakakolwiek) sprawia, że freak fighty, mówiąc łagodnie, nie są zbytnio szanowane... w sumie nigdzie. Ani w świecie sportu, ani w showbiznesie, ani w mediach. Nazywane są nieetycznymi, niebezpiecznymi, żenującymi, ale co z tego, skoro pieniądze płyną rwącym strumieniem. Dla organizatorów i uczestników, bo ludzie chcą to oglądać i oglądają.
Możemy fukać na społeczeństwo i mówić, że zeszło na psy, bo obserwuje patostreamerów i kibicuje im przed ekranami, gdy okładają się w klatkach, ale to wcale nieprawda. To było zawsze: nasze pragnienie "mięsa". Podglądania, krwi, łez, widowiska. Show.
Zawsze pragnęliśmy igrzysk. Czy to walk gladiatorów, czy publicznych egzekucji, czy palenia czarownic na rynkach miast, czy freak shows z "babami z brodą", olbrzymami i człowiekiem-lwem, które przecież z freak fightami mają sporo wspólnego. Sceny seksu, bójek czy kłótni z "Big Brotherów" i innych reality show też od razu stawały się (i stają) viralami.
Pisarki Suzanne Collins wcale aż tak nie poniosła wyobraźnia, gdy wymyśliła "Igrzyska śmierci" o walkach dzieciaków na śmierć i życie na arenie przed kamerami. Gdybyśmy żyli w dystopijnym świecie, jak Panem, coś takiego spokojnie mogłoby się wydarzyć. Ba, oglądalność byłaby z pewnością rekordowa. Wystarczyłoby stworzyć tylko nośną narrację, która (pozornie) usprawiedliwiłaby fakt, że oglądamy mordujące się nastolatki.
Hunger Games (jeszcze) nie ma, nie ma już publicznego gilotynowania, palenia kobiet na stosie i śmiertelnych pojedynków gladiatorów. Ale są właśnie freak fighty, które najwyraźniej zaspokajają naszą potrzebę krwawych igrzysk i to w sposób dość "grzeczny", bo "nikt się przecież nie morduje".
Cywilizowanie, bo przecież mamy XXI wiek, więc wszystko odbywa się w białych rękawiczkach, z błogosławieństwem wielkich koncertów i bez przymusu, bo chętni sami wchodzą do oktagonu. Sami się biją, nikt im nie każe. Oto nasza narracja usprawiedliwiająca.
Freak fighty muszą się skończyć. Już dość
Te białe rękawiczki już dawno się ubrudziły, bo freak fighty są tak samo obrzydliwe, jak wszystkie inne publiczne widowiska, które gromadziły tłumy gapiów przez wieki. Co z tego, że ludzie sami wyrażają chęć walki (pieniądze są spore), skoro producenci robią z nich pośmiewisko? Dobierają dziwaczne, najbardziej chore pary, napuszczają uczestników na siebie na konferencjach, obrazują ich jako, powiedzmy to wprost, żałosnych przegrywów.
I promują patologię, bo jeszcze pół biedy, gdy walczą ze sobą (dorośli) ludzie, którzy coś sobą reprezentują: celebryci, sportowcy. Nadal to niemiłosiernie głupie, ale przynajmniej nie ma tragedii. Tymczasem dzisiaj federacje poszły w patowalki: patostreamerzy, patoyoutuberzy, patowszyscy. Ludzie, którzy są znani z alkoholowych libacji, wyroków sądowych i rzucania k*rwami przed kamerami.
"Trzeba to jasno zakomunikować, mamy społeczny problem, społeczne (i prawne) przyzwolenie na gloryfikacje patologii. Patologia stała się beką, a jej bohaterowie współczesnymi klaunami. Ich upijanie i ćpanie jest (na streamie) zabawne. Nie pomagamy im, my ich wykorzystujemy dla igrzysk i zabawy" – skomentował na X (dawniej Twitterze) Wojtek Kardyś, ekspert w dziedzinie komunikacji internetowej. W punkt.
Freak fighty nie są już tylko głupotą i żenadą, są obrzydlistwem. Obrzydliwym żerowaniem na kasę, obrzydliwym traktowaniem ludzi: i tych walczących, i oglądających. Są niebezpieczne, szkodliwe, toksyczne. Nie tylko dla dzieciaków, a niestety to właśnie one masowo oglądają tego typu paździerze, bo... właśnie taki jest współczesny internet i to oferuje nastolatkom, co pokazała afera Pandora Gate.
Freak fighty muszą się skończyć. Już dość, naprawdę. Tylko jak?
Społeczeństwo wcale nie przestanie tego oglądać. Możemy apelować, krzyczeć, ostrzegać, nic z tego. Wygra chęć rozrywki i show, co wcale nie zaskakuje. Organizatorzy też raczej nie przestaną organizować gal, bo niby dlaczego skoro te notują świetną oglądalność i hajs się zgadza? Nagle staną się uczciwi i poczciwi? Błagam.
Jedyna nadzieja w sponsorach, producentach i partnerach, którzy zakręcą kurek z pieniędzmi. Którzy zaczną promować odpowiedzialny biznes, a nie patologie i przestaną dofinansowywać te żenady. Kasa się skończy, skończą się walki. Przynajmniej chciałabym w to wierzyć. Niestety kasa nadal płynie i w sobotę raczej płynąć nie przestanie, bo walka 50-latki z 19-latką pewnie będzie viralem.
Ktoś powie: tere-fere, jeśli freak fightów nie będzie, ludzie wymyślą sobie inne widowiska. Pewnie, pełna zgoda, tak przecież robiliśmy przez stulecia. Ale to już problem na przyszłość.