Tak powstała legenda Rocky'ego i Rambo. Stallone w nowym dokumencie opowiada, co go ukształtowało
W czerwcu tego roku na platformie Netflix pojawił się blisko trzygodzinny dokument "Arnold" o życiu i karierze jednego z najsłynniejszych aktorów kina akcji, jak i polityka, czyli Arnolda Schwarzeneggera.
Już wtedy było oczywiste, że to jedynie kwestia czasu, nim dostaniemy historię o drugim równie ważnym symbolu testosteronowej epoki VHS – Sylvestrze Stallone.
Warto bowiem pamiętać, że swego czasu był on też prawdopodobnie największym rywalem w przemyśle rozrywkowym dla wspomnianego kulturysty z Austrii.
Swoją premierę na Netflix ma właśnie dokument "Sly", półtoragodzinny film, w którym aktor, scenarzysta i reżyser – słynny "Rocky" i "Rambo" w jednej osobie – opowiada szczerze o swoim życiu, karierze i tym, jak jego trudna relacja z ojcem wpłynęła na jego twórczość.
Sylvester wraca tu do samych początków swojego życia, zanim jeszcze zainteresował się aktorstwem. Widz dostaje kompendium wiedzy – podanej z pierwszej ręki lub od osób bliskich aktorowi. Nie brakuje tu też wypowiedzi słynnych twórców z branży filmowej jak np. Quentin Tarantino, który opisał niektóre etapy kariery Stallone'a.
Przyszły odtwórca roli "Rocky'ego" urodził się 6 lipca 1946 roku w tzw. Hell's Kitchen w Nowym Jorku. Podobno jego matka zaczęła rodzić w trakcie podróży komunikacją miejską. Któryś z pasażerów pomógł jej dostać się na ostry dyżur. To tam na świat przyszedł Sylvester.
Z powodu komplikacji podczas porodu sparaliżowało mu dolną część wargi – to z czasem miało mu nadać charakterystycznego grymasu twarzy, z którym go kojarzymy.
Wychowywał się w domu pełnym awantur. Dorastał z młodszym bratem Frankiem Juniorem. Był nieposłusznym dzieckiem. Nie chciał się słuchać, wdawał się w bójki. Często zmieniał szkoły, aż trafił do wojskowej – tam również nie chciał spokornieć. Nie został tam dłużej niż miesiąc. W końcu jego rodzice się rozwiedli, założyli kolejne rodziny. Stallone nie doczekał się wtedy ciepła i wsparcia, którego potrzebował.
Od małego uwielbiał oglądać filmy. Oglądał je nałogowo. Kiedy był nastolatkiem, zobaczył film "Herkules" z 1958 roku ze Steve’em Reevesem w roli głównej. Ten obraz wywarł na nim ogromne wrażenie – a dokładnie wygląd tytułowego herosa. Sylvester postanowił, że też kiedyś będzie miał takie ciało.
Przebywając w szkole dla trudnej młodzieży postanowił wziąć udział w castingu do szkolnej sztuki "Śmierć komiwojażera". Ku swemu zaskoczeniu dostał tę rolę. Wtedy po raz pierwszy uwierzył, że mógłby kiedyś się tym zajmować na poważnie – być aktorem. Z wiekiem to pragnienie tylko w nim rosło. Sukces jednak nie przyszedł łatwo. – Potrafię przetrwać na ulicy, spałem na przystankach autobusowych, na klatkach schodowych, w bibliotekach – Stallone wspominał trudne czasy, gdy nie chciano dawać żadnych znaczących ról. W najlepszym wypadku obsadzano go jako mało inteligentnego łobuza. Jego przykre doświadczenia w połączeniu z brakiem pieniędzy stały się podwaliną pod historię o pięściarzu – Rockym Balboa, który gdyby tylko dostał szansę na lepsze życie, to by wywalczył swój sukces. Ostatecznie udało mu się sprzedać scenariusz (którego pierwszy draft powstał w zaledwie trzy dni!), chociaż nawet wtedy producenci nie byli przekonani, by zatrudnić Stallone'a do głównej roli. Nikt w niego nie wierzył oprócz niego samego. – To może być najlepszy albo najgorszy dzień w twoim życiu – usłyszał Stallone od swojego brata przed światową premierą filmu "Rocky", która miała miejsce w kinie, gdzie wcześniej Sylvester pracował jako bileter. Młody i aspirujący aktor zdawał sobie sprawę, że sukces tej produkcji zaważy na tym, czy na zawsze porzuci aktorstwo.
Widzowie byli zachwyceni.
Po latach Stallone wspominał tę rolę zdradzając, że w jednej z trudniejszych ze scen wyobrażał sobie swojego ojca. To, co by mu powiedział, ale nigdy tego nie zrobił. Z czasem w swojej kreacji zaczął umieszczać postawy, których sam potrzebował, gdy był jeszcze dzieckiem. "Chciałbym mieć takiego ojca jak Rocky" – przyznał Stallone. – Rocky nie walczył dla pieniędzy, walczył o dumę – tłumaczył aktor, co niejako można odnaleźć także w innej słynnej roli z jego udziałem – Johna Rambo, weterana z Wietnamu z "Pierwszej krwi".
Książkowy pierwowzór postaci znacznie różnił się od tego, w jaki sposób Rambo został ukazany na ekranie. Stallone osobiście nalegał, by pokazać bardziej ludzką twarz weterana, wierząc, że w ten sposób odda większą sprawiedliwość prawdziwym żołnierzom, którzy walczyli na wojnie. Ta rola sprawiła, że jego nazwisko stało się synonimem kina akcji lat 80. i 90., co stało się też zalążkiem głośnego konfliktu ze wspomnianym wcześniej Arnoldem Schwarzeneggerem. Potrzeba było lat, by panowie przestali ze sobą konkurować i zaczęli darzyć siebie szacunkiem i wzajemną sympatią. Stale rosnąca popularność Stallone'a wpłynęła na jego relacje rodzinne. Sprawiła też, że po raz kolejny w jego karierze zaczęto go szufladkować – tym razem jako nieociosanego mięśniaka, który głównie strzela i bije. Kogo obchodziło wtedy, co ma do powiedzenia? – Przestał być postacią, po prostu odgrywał główne role. "Copland" to zmienił – wspomina w filmie Quentin Tarantino, przywołując jeden z mniej oczywistych filmów z dorobku Stallone'a, który wystąpił u boku m.in. Roberta De Niro.
Stallone wierzy w moc sequeli i powrotów już znanych postaci. Uważa, że całej historii nie da się zamknąć w dwóch godzinach filmu, a każda kolejna część jest trudniejsza od poprzedniej, bo w jakiś sposób trzeba opowiedzieć coś nowego. Znaleźć inny kąt historii i nadać jej nowy ciężar.
Nigdy nie odciął się od swojej przeszłości "bohatera kina akcji", o czym świadczy powołanie do życia serii "Niezniszczalni", gdzie fani akcyjnaków z lat 80. i 90. mogli zobaczyć na jednym ekranie swoich idoli sprzed lat.
Nie chce też uśmiercać swoich bohaterów. Dlatego zdecydował się zmienić zakończenie "Rambo: ostatnia krew" – ostatniej części przygód słynnego wojownika. Pierwotnie jego postać miała zginąć, tak jak to miało miejsce w oryginalnej powieści sprzed lat.
Stallone uznał jednak, że pewne idee powinny trwać wiecznie. Że świat zasługuje na happy end. Nawet jeżeli czasem pojawia się on tylko w filmie.
Czytaj także: https://natemat.pl/492269,dosc-juz-krzywd-wyrzadzilem-schwarzenegger-swojej-o-karierze-i-zdradzie