Zbrodnia miłoszycka nadal nie ma zakończenia. "Ta historia od początku nie trzymała się kupy"
Mateusz Przyborowski: Co cię skłoniło do napisania tej książki, bo o zbrodni miłoszyckiej pisałaś na pewno wielokrotnie?
Ewa Wilczyńska: Miałam poczucie, że forma gazety nie pozwala na dokładne opowiedzenie tej historii. Nigdy tego nie liczyłam, ale napisałam na pewno ponad 100 artykułów na temat zbrodni miłoszyckiej. Wciąż pojawiały się jednak kolejne wątki, ale nawet przy rozkładówce reporterskiej nie byłam w stanie tego wszystkiego pomieścić.
Tak naprawdę propozycję napisania książki dostałam już w 2018 roku, kiedy zaczęłam zajmować się tą sprawą. Rozmawiałam z Tomaszem Komendą, z jego mamą. Wiedziałam jednak zbyt mało, a chciałam napisać nie tylko o Tomku, ale szerzej – o całej zbrodni. Przez lata zbierałam materiały, historie i emocje bohaterów.
Domyślam się, że i tak nie udało się wszystkiego pomieścić.
Selekcja była ostra, bo tego materiału jest multum. Samych akt w tej sprawie jest blisko 20 tysięcy stron. Udało mi się porozmawiać z głównymi postaciami tej historii, to często były wielogodzinne rozmowy. Trudno byłoby przedstawić czytelnikowi wypowiedzi kilkuset świadków, bo by się pogubił, więc skupiłam się na najważniejszych zeznaniach. Starałam się zrobić skondensowaną pigułkę z najważniejszymi wątkami.
Długo ją pisałaś?
Od września 2021, książka ukazała się we wrześniu tego roku. Przez cały ten czas nadal zbierałam materiały, bo wciąż trwał przecież proces. Musiałam sobie dać jakąś cezurę czasową i chociaż uznałam, że ten prawomocny wyrok dla Ireneusza M. i Norberta B. taką cezurą jest, to w książce jest jeszcze to, co wydarzyło się po wyroku. Tak naprawdę do samego końca oddania książki w lipcu zbierałam materiał, rozmawiałam ze skazanymi w więzieniu, ich bliskimi, z Tomaszem Komendą. Jednocześnie było to więc pisanie książki i zbieranie materiałów.
Co było najtrudniejsze podczas zbierania materiału?
To, żeby bohaterowie tej historii chcieli o tym rozmawiać. Tomasz Komenda się wypowiadał, ale na samym początku jego wypowiedzi były lakoniczne. Na pierwszy dłuższy wywiad – po tym, jak pojawiła się informacja, że może być niewinny – czekałam dwa miesiące. Tak długo to rozważał. Wcześniej się spotykaliśmy, ale to były krótkie rozmowy.
Długo nic nie mówili także rodzice Małgosi. Kiedy wynikła ta sprawa, odcięli się od mediów, rozmawiałam wtedy tylko przez chwilę z ojcem telefonicznie. Poznałam ich dopiero w sądzie, gdy zaczęłam relacjonować proces Ireneusza M. i Norberta B.
Na początku rozmawialiśmy tylko na sądowym korytarzu, ale z czasem, kiedy rosła w nich frustracja na to, jak wygląda wymiar sprawiedliwości, ojciec Małgosi zwrócił się do mnie z materiałami, żebym opisała tę historię z ich perspektywy. Ogrom czasu zajęło też docieranie do świadków i osób odpowiedzialnych za śledztwo.
To był gruby beton?
Nie wszyscy chcieli rozmawiać i w książce też piszę o moich porażkach. W końcu udało mi się zdobyć adresy czy numery telefonów do osób, które przed laty pracowały przy tej sprawie. Jednak kiedy stanęłam już przed drzwiami domu np. policjanta, który od początku był w tym śledztwie, trzasnął drzwiami, gdy się przedstawiłam. I nigdy już ich nie otworzył. Jeśli chodzi o tego konkretnego policjanta, to wiem, że nie rozmawiał o tym z nikim, bo chciał się odciąć. I ja to w jakimś stopniu rozumiem.
Dlaczego?
Komenda publicznie podawał jego dane, oskarżając go o to, że jest odpowiedzialny za jego niewinne skazanie.
Sami prokuratorzy również mnie zbywali dwoma zdaniami: że nie mają sobie nic do zarzucenia i zrobili wszystko tak jak powinni.
Dodawali jeszcze, że toczy się postępowanie i dopiero wtedy powiedzą coś więcej.
Twoja książka nie jest jednak o Tomaszu Komendzie, ale o 15-latce, która w latach 90. wyszła z domu na imprezę sylwestrową i już do niego nie wróciła.
Oczywiście Tomasz Komenda jest jednym z bohaterów, ponieważ jest z tą historią nierozerwalnie związany. Chciałam jednak pokazać szerszy kontekst, bo miałam poczucie, że w tym wszystkim zaginęła gdzieś Małgosia. Nie wszyscy, którzy znają sprawę Komendy, znają jej imię, nie mówiąc już o innych szczegółach sprawy.
Sprawa Komendy była bezprecedensowa, ale nie chciałam, żeby została zapomniana pierwsza ofiara tej zbrodni. Postanowiłam pokazać tę sprawę całościowo, bo uważam, że zbrodnia miłoszycka ma wiele ofiar i wpłynęła na życie wielu osób.
Dlaczego wciąż w prostej, wydawałoby się zbrodni, kryje się tyle znaków zapytania?
Niestety, na początku ta sprawa nie została wyjaśniona tak, jak powinna. I złożyło się na to wiele elementów. Ja nie mogę z całą pewnością powiedzieć, jak to było, ale wydaje mi się, że wpływ miał na to bałagan w policji, niedofinansowanie służb, brak kompetencji, różnego rodzaju nadużycia.
Na początku tę sprawę badała prokuratura w Oławie, twierdząc, że będzie łatwa do rozwiązania. Były przecież ślady, świadkowie, którzy widzieli jakichś mężczyzn odchodzących z Małgosią. Okazało się jednak, że nie podołali zadaniu. Sprawa trafiła do Wrocławia, ale w pierwszej kolejności otrzymał ją prokurator może i kompetentny, ale umierający na raka, więc niemający sił i zdrowia, by prowadzić śledztwo.
A czas uciekał.
Potem śledztwo przejął prokurator, który nie miał doświadczenia z morderstwami. Na pewno brakowało kompetencji, by zająć się tym śledztwem, ale także czasu, pieniędzy. I były błędy.
To była zbrodnia może i prosta do rozwiązania, ale wyjątkowo bestialska. 15-letnia dziewczyna została brutalnie zgwałcona i zostawiona na mrozie, zmarła z powodu upływu krwi i wyziębienia. Na dodatek śledztwo, jak mówisz, było pełne błędów. Skazanie Komendy było tylko jednym z nich.
To była jedna wielka pomyłka. Po latach wiemy, że tam nic się nie zgadzało. Mimo to został skazany na 25 lat więzienia. Jak wspomniałam, wiele czynników złożyło się na niewyjaśnienie tej sprawy, a dziś tym bardziej jest to trudne. Pamięć ludzka jest ulotna i nie mamy aż tylu dowodów. Udało się uzyskać DNA z odzieży Małgosi i tylko dzięki temu w ogóle było możliwe wznowienie tej sprawy. Chociaż pierwotnie prokuratura chciała oddać ubrania rodzicom. Wtedy nic byśmy nie wiedzieli.
Dowody i tak zostały przetrzebione, z akt poginęło mnóstwo rzeczy i nie wiadomo, co się z nimi stało. Nie do wszystkich świadków da się dotrzeć – niektórzy już nie żyją, inni wyjechali za granicę. To nie jest już łatwe tak jak mogło być łatwe wtedy, gdyby śledztwo od początku było prowadzone w prawidłowy sposób.
Co cię najbardziej uderzyło w tych błędach?
Przeszukania prowadzono kilka dni, a czasem i miesięcy po śmierci Małgosi, wzywano na przesłuchania, ale w przypadku niektórych świadków zeznania zajmują pół kartki A4.
"Widziałeś ją? Nie widziałem. Masz z tym coś wspólnego? Nie mam". Koniec przesłuchania. Ktoś mówił, że się bawił z kimś, ale nikt nie konfrontował ze sobą tych zeznań. Jeden drugiego oczywiście oskarżał, przekazywał jakieś plotki, ale to nie było weryfikowane.
Oczywiście policja tworzyła mnóstwo dokumentów, bo przesłuchań świadków jest ogrom, tylko że ja, czytając to wszystko, byłam sfrustrowana i pytałam: dlaczego nie zapytaliście jeszcze o to, dlaczego, skoro jeden mówił, że bawił się z tym, ale ten drugi tego nie potwierdza, nie skonfrontowaliście zeznań, żeby chociażby sprawdzić alibi?
Można było pokazywać zdjęcia chłopaków – co do których nie było wątpliwości, że bawili się na tej dyskotece – wszystkim świadkom, a pokazywano tylko niektórym. Dlaczego? Albo pokazywano tylko wybrane zdjęcia. Ja tego nie rozumiem.
Pod koniec października Sąd Najwyższy utrzymał w mocy wyrok dla Ireneusza M. i Norberta B., skazanych na 25 i 15 lat więzienia. Wiem, że byłaś na tej rozprawie.
Ireneusza i Norberta nie było na tej rozprawie, ponieważ nie zgodził się na to sąd, mimo że chcieli uczestniczyć podczas ogłoszenia wyroku. Wiadomo natomiast, że Norbert B. będzie składał wniosek do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Ireneusz M. i jego mama również wcześniej zapewniali, że nawet jeśli kasacja się dla nich nie powiedzie, to nie będzie to koniec i będą dalej walczyć.
Poza tym ostatni wyrok Sądu Najwyższego to jeszcze nie koniec tej sprawy. Prokurator, z którym rozmawiałam po rozprawie, apelował, by wszyscy, którzy mają informacje w tej sprawie, zgłaszali się do śledczych, bo to śledztwo nadal trwa. Są zabezpieczone kody DNA, które nie zostały do nikogo przypasowane. Wyrok Sądu Najwyższego zakończył jedynie tylko pewien etap.
Co wiemy o Norbercie B. i Ireneuszu M.?
Ireneusz M. już wcześniej był skazywany za gwałty. Wychodził z więzienia po wyroku i po kilku tygodniach prokurator do niego wracał. Zazwyczaj wyglądało to tak, że spotykał się ze znajomymi dziewczynami, które były pod wpływem alkoholu. Same później też wielokrotnie mówiły, że prawdopodobnie coś im do tego alkoholu dolano, bo wypiły piwo, traciły przytomność i budziły się wykorzystane.
Jego partnerki życiowe również opowiadały, że Ireneusz M. wymuszał na nich seks przemocą. Gryzł je, bił, kneblował. Akurat jego historia została bardzo dobrze udokumentowana przez prokuraturę. Oprócz tego miał na koncie inne przestępstwa: przemoc domową, niepłacenie alimentów, jazdę pod wpływem alkoholu, kradzież jakiegoś portfela. Przez lata uzyskał potężną kartotekę.
Z drugiej strony Norbert B. był przykładnym obywatelem. Strażakiem, mężem, ojcem dwójki dzieci. Miał zadbany dom na wsi, był szanowny w swojej społeczności lokalnej. Te dwie osoby są jak dwa różne światy.
Zdaniem śledczych w zbrodnię były zamieszane trzy osoby, mówi się nawet, że być może cztery. Poszukiwania cały czas trwają.
Kody DNA zabezpieczone na ubraniach Małgosi po latach należą do trzech albo czterech osób. Nie ma pewności, ponieważ są one mieszaninami DNA i mogą być tam fragmenty różnych kodów – ofiary czy innego sprawcy. I dopiero mając cały materiał porównawczy biegły mógłby z całą pewnością stwierdzić, czy to są faktycznie trzy, czy cztery osoby.
Jednak to, że czyjegoś kodu genetycznego nie zabezpieczono na ubraniu Małgosi, wcale nie musi oznaczać, że ta osoba nie brała udziału w tej zbrodni. Tylko że teraz nie bylibyśmy w stanie tego stwierdzić, bo nawet gdyby po latach znalazł się świadek, który podałby nazwiska, to moim zdaniem bez dowodów genetycznych skazanie prawomocnym wyrokiem byłoby bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.
W książce pokazujesz też nieudolność prowadzonego śledztwa.
Kiedy czytałam archiwalne akta dotyczące gwałtów, opisy obrażeń kobiet, ofiar Ireneusza, to tak, jakbym czytała akta z sekcji zwłok Małgosi. Pogryzienia, zmasakrowane narządy… Naprawdę było tam wiele bardzo podobnych sformułowań. Jednak prokurator, który zajmował się zbrodnią miłoszycką i prowadził jedną ze spraw apelacyjnych Ireneusza, nie połączył tych kropek. Nawet jeśli był przekonany, że Komenda jest winny, to wiedział, że sprawców było co najmniej dwóch. Miał seryjnego gwałciciela z tej samej okolicy i nic – nie było z jego strony żadnej reakcji.
Wtedy panował też tumiwisizm i na początku tą sprawą nie zajmowali się prokuratorzy z chlubnymi kartami w historii. Na przykład prokurator, nieżyjący już, który zatrzymywał Komendę, został prawomocnie skazany za przyjmowanie łapówek od gangsterów.
Sugerujesz też, że w trakcie pierwszego śledztwa doszło do nadużyć.
Prokuratura w Łodzi stwierdziła, że z bardzo dużym prawdopodobieństwem – i sam Tomasz Komenda o tym mówił – te pierwsze zeznania zostały na nim wymuszone biciem. O biciu przez policjantów mówili zresztą też inni świadkowie, więc daję wiarę tym zeznaniom.
Tomasz Komenda sam z siebie nie opowiedziałby tej historii, bo ona kompletnie nie miała nic wspólnego z prawdą. To znaczy, że on w środku nocy pojechał do jakiegoś kolegi w Gajkowie, żeby stamtąd iść pieszo i uprawiać seks z jakąś dziewczyną.
Ta historia od początku nie trzymała się kupy, bo to wszystko było nierealne do wykonania. Komenda twierdzi, że takie zeznania podsunięto mu do podpisania.
Według mnie policja również powinna była mieć świadomość, że niemożliwym jest, by chłopak z Wrocławia, który nie ma nawet prawa jazdy, w środku nocy dostał się niezauważenie do Miłoszyc, zgwałcił tam dziewczynę i szybko wrócił nad ranem do domu. Wiele osób dawało Komendzie alibi, tymczasem prokurator groził im oskarżeniem o fałszywe składanie zeznań, ale nigdy tego nie zrobił. To też jest zastanawiające.
Po latach nie mamy też w aktach modelu zębów Tomasza Komendy – nie wiadomo, co się z nim stało. Była też Dorota, sąsiadka i oszustka, która wskazała na Tomasza Komendę, a której zeznania po latach okazały się fałszywe.
Nikt nie połapał się, że coś jest nie tak.
Pytanie, czy nikt tego nie wyłapał, czy nie chciał wyłapać. Kiedy dostałam akta sprawy, pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po wyjściu z sądu, było sprawdzenie zeznań Doroty i pojechanie pod adres, gdzie mieszkała. Nadal mieszkał tam jej były kochanek i po latach wciąż miał wszystkie dokumenty na szafie, w których czarno na białym były wypisane jej oszustwa. Fałszowanie podpisu, by wyłudzić od niego mieszkanie, fałszywe oskarżenia o przemoc, mimo że w tym czasie tego mężczyzny nie było we Wrocławiu.
Udowodnienie, że Dorota jest oszustką, nie było żadnym problemem. Mama Tomasza również mi opowiadała, jakie historie z nią były. Dorota groziła jej, że będzie jeszcze przez nią płakać i cierpieć, bo ta nie chciała opiekować się jej synem. To było bardzo wygodne, że pojawił się Tomasz Komenda, a zeznania Doroty były wygodne.
Jej sąsiedzi mówili mi o imprezach z policjantami i prokuratorami, którzy przyjeżdżali pod jej dom. Ona sama mówiła, że jest masażystką, w końcu pracowała w policyjnym klubie Gwardia, gdzie spotykali się policjanci, ale też półświatek.
Z drugiej strony jej zeznania przeciwko Komendzie były zbyt dokładne, by mogła je sama sobie wymyślić. Mówiła o szczegółach, których nie podawano do publicznej wiadomości, np. o samochodzie widzianym na miejscu przestępstwa. Mówiła, że Tomasz kupował jakiś prezent, a był wątek, że Małgosia również kupowała jakiś prezent dla chłopaka. Jej zeznania idealnie pasowały do sprawy.
To była końcówka lat 90. W książce nakreślasz też polską przestępczość z tamtego okresu. Sprawa Małgorzaty utonęła pośród innych.
Zdawałam sobie sprawę, że przestępczość w latach 90. była ogromna. Byłam jednak wtedy dzieckiem i kiedy teraz sprawdzałam archiwalne materiały prasowe, byłam naprawdę zaskoczona skalą. Dzień po dniu pojawiały się informacje o morderstwach, także popełnianych przez młodych na młodych. Tu dziewczynki zabiły koleżankę, bo nie pasowała do ich klasy. Tam chłopcy się założyli, kto kogo skrzywdzi. Do tego porachunki gangsterskie, wybuchające bomby.
Sprawa Małgosi była opisywana lokalnie, ale w ogólnopolskich mediach przegrywała z innymi sprawami. Wtedy morderstwa nie były też tak nagłaśniane. Sprawę Grzegorza Borysa przez kilka tygodni opisywały wszystkie media w Polsce. Podobnie było z zaginięciem Iwony Wieczorek czy ze sprawą Ewy Tylman.
Dziś każde tego typu zabójstwo to głośne sprawy, wtedy zabójstwo Małgosi takie nie było. Nie było też presji na śledczych i media funkcjonowały zupełnie inaczej. Nie było internetu, mediów społecznościowych, a spraw było tak dużo, że nie wszystkie zdobywały rozgłos.
W "Dziewczynie w czarnej sukience" zmieniłaś kierunek narracji wokół tej sprawy. Na pierwszym miejscu jest Małgorzata. Jej bliscy kontaktowali się z tobą po wydaniu książki? Czytali ją?
Nie wiem. Poinformowałam ich, że piszę książkę, ale na tę wiadomość mi nie odpowiedzieli i wtedy kontakt się urwał. W październiku w Sądzie Najwyższym powiedzieliśmy sobie "dzień dobry". Być może zabrakło mi odwagi na konfrontację. Obawiałam się ich reakcji na tę książkę i nadal obawiam.
Dlaczego?
Wiem, że mają ogromne poczucie niesprawiedliwości i czują się przez wszystkich niezrozumiani. Chociaż sami kontaktowali się ze mną i przekazywali materiały, to wiem, że nie zawsze byli zadowoleni z mojej pracy. Rodzice Małgosi nigdy nie uwierzyli w niewinność Tomasza Komendy i nie mogli pogodzić się z tym, że Sąd Najwyższy uniewinnił go na jednym posiedzeniu. Nie ufają już nikomu.
Sporo miejsca poświęcasz jednak także rodzicom Małgorzaty.
Sami wielokrotnie mówili, że to ich córka jest najważniejsza, a wszyscy mówią o sprawie Tomasza Komendy. Chciałam oddać miejsce Małgosi i jej rodzicom, którzy stracili dziecko naprawdę w bestialski sposób. Na domiar tego zła byli okrutnie traktowani przez wymiar sprawiedliwości. Zbywani, pogardzani… To było straszne.
Nigdy nie dostali też szansy zamknąć żałoby. Na początku trwało śledztwo i poszukiwania tych, którzy zabili ich córkę. Później pojawił się Tomasz Komenda, wierzyli, że to on jest sprawcą, ale wiedzieli, że było ich więcej. Przez lata wnioskowali do prokuratury o wznowienie śledztwa.
Kiedy wrócili do w miarę normalnego życia, okazało się, że nawet Komenda nie jest tym, który zabił ich córkę. W międzyczasie została przeprowadzona ekshumacja Małgosi, drugi raz byli na pogrzebie i znów przeżywali to samo. I nadal wszystkiego nie wiemy.
Ktoś z prokuratury czy policji odezwał się do ciebie po wydaniu książki?
Odezwał się do mnie policjant, który pracował w tamtym czasie w Oławie. Opowiedział o bałaganie, jaki wtedy panował. Sam przyznał, że oni wtedy udawali, że cokolwiek robią. Tworzyli mnóstwo makulatury, mieli rozpytywać wszystkich uczestników dyskoteki, ale to była fikcja. Lokalni funkcjonariusze nie byli przygotowani do prowadzenia tego typu działań.
Brakowało też czasu, bo były inne sprawy. A jak już policjanci chodzili po domach, to trafiali np. do kogoś wysoko postawionego w lokalnej społeczności i słyszeli pytanie: "Jak to, mojego syna podejrzewacie?". Wtedy taki młody policjant się wycofywał i mówił: "Oczywiście nikogo nie podejrzewamy". Ten policjant powiedział mi, że ich działania tuż po zabójstwie Małgosi w zupełności wystarczyły, by zadowolić przełożonych.
"Ta historia wciąż nie ma zakończenia. Może kiedyś dopiszę ciąg dalszy" – to ostatnie dwa zdania z twojej książki. Tylko czy dziś jest w ogóle możliwe, aby na 100 proc. wyjaśnić, co wydarzyło się w noc sylwestrową 1996/1997?
Bardzo bym chciała, ale obawiam się, że niestety nie będzie to możliwe. Za dużo lat minęło, za dużo było matactw, nadużyć i błędów. Zawsze będą wątpliwości.