"Ojciec sprzedawał własne dziecko kolegom za flaszkę". Kurator sądowy ujawnia kulisy pracy

Alan Wysocki
14 lutego 2024, 19:07 • 1 minuta czytania
– Te dzieci są "hodowane". Te ciąże są nieplanowane. Powstają w wyniku niespodziewanych zdarzeń na imprezach na melinach pod wpływem alkoholu. A potem dzieciaki trafiają bez żadnego wsparcia do placówek, które je "przechowują". System nie ma tym dzieciom nic do zaoferowania – mówi Piotr Matysiak, autor książki "Patożycie. Z notatnika kuratora sądowego". W rozmowie z naTemat urzędnik ujawnia kulisy swojej pracy.
"Sprzedawał własne dziecko kolegom za flaszkę". Po 15 latach kurator sądowy ujawnia kulisy pracy. Fot. Piotr Kamionka / Reporter / East News

Piotr Matysiak od 15 lat pracuje jako kurator sądowy. Pracuje nie tylko z dysfunkcyjnymi rodzinami, ale również z dziećmi z placówek opiekuńczych, domów dziecka i rodzin zastępczych.


14 lutego odbyła się premiera jego książki – "Patożycie. Z notatnika kuratora sądowego". Matysiak o swojej pracy pisze: "To popegeerowskie wsie, brudne dzielnice i stare kamienice, świat alkoholików, meneli, sprawców i ofiar przemocy, rozwodników wszelkimi sposobami walczących o dzieci i ludzi, których los ich dzieci obchodzi mniej niż butelka wódki. Świat, w którym krzywdzone dziecko jest statystyką i problemem dla służb, a kolejny patol przestał wzbudzać już jakiekolwiek emocje".

*** W książce stwierdza pan, że wasza praca to "polowanie"...

To oczywiście kolokwializm, ale tak – kurator w terenie musi mieć oczy dookoła głowy. "Polowanie" polega na tym, że jeśli w trakcie wizyty u rodziny nie stwierdziłem problemu, ale ze środowiska dochodzą do mnie niepokojące sygnały, to muszę działać.

Ci ludzie muszą wiedzieć, że o prawie każdej porze dnia, nawet po 3 razy w tygodniu kurator może ich odwiedzić. To można nazwać "polowaniem" na to, czy rzeczywiście wywiązujesz się z tego, do czego zobowiązałeś się przed sądem.

W tej pracy trzeba mieć pewien nos kuratorski. Po latach człowiek już doskonale rozpoznaje twarze opuchnięte od alkoholu, nerwowość czy napięcie związane z próbą ukrywania patologii w rodzinie.

To "polowanie" czasami ma miejsce też w samych mieszkaniach. Patrzę i proszę o pokazanie, co jest w szafkach. Albo nagle odkrywam za kanapą 20 pustych flaszek po alkoholu.

Miewałem sytuacje, że usiadłem na fotelu i poczułem, że coś mnie uwiera. Wsadzam tam rękę i nagle wyciągam "małpkę". A rodzic deklaruje, że już jest na terapii i nie pije od 3 miesięcy, bo chce odzyskać dzieci.

To taka zabawa w kotka i myszkę. W pracy często się śmiejemy, że kurator to taki śledczy. Czasami z kompletnie wyrywkowych informacji musimy starać się potwierdzić, czy dziecku dzieje się krzywda.

A dzieci często pomagają w ukrywaniu rodziców?

Dzieci wychowywane w rodzinach alkoholowych odgrywają pewne role. Są wytresowane do funkcjonowania w takim środowisku. Dla nich świat awantur, przemocy i alkoholu jest zupełnie normalny.

Takie dzieci uczą się tam przetrwania. Czyli unikania matki czy ojca alkoholika. Na przykład matka wygania dzieci z domu, kiedy ojciec wraca pijany z pracy i czekają, aż zaśnie, żeby móc bezpiecznie wrócić.

Ale kiedy te dzieci opowiadają o swojej rodzinie, mówią, że wszystko jest okej. Widać, że są smutne, że uciekają wzrokiem, że mają siniaki. Ale idą w zaparte. One są też uczone, co mają mówić. Jak bite dziecko ma powiedzieć, że jego rodzic jest zły? Przecież to jego rodzic. Ono jest od tego rodzica kompletnie uzależnione.

Pamiętam historię 7-latka, który trafił na melinę do matki alkoholiczki. Wezwałem policję, bo musiałem przeprowadzić badanie alkomatem. A ci policjanci nagle zaczynają mi straszyć to dziecko, że zaraz zabiorą go do bidula.

Jaka to musi być dla niego trauma? Nie dość, że krzywdzi go rodzic, to jeszcze on dostanie za to "karę", bo przecież strach przed umieszczeniem w domu dziecka jest podobnym strachem jak u dorosłego przed zamknięciem w zakładzie karnym.

Domy dziecka czy inne placówki są przedstawiane jako ostatni krąg piekła. Czy to faktycznie takie straszne rozwiązanie?

To czasami jest ratunek dla tego dziecka. Ale my to mówimy z perspektywy dorosłych ludzi, którzy muszą interweniować wobec krzywdy młodego człowieka. Ale dla dziecka, w jego świecie, to jak więzienie.

Pójdziesz "gdzieś". Zostaniesz zabrany ze swojego łóżka. Zabiorą ci twoje zabawki. Stracisz swoich przyjaciół z osiedla czy ze wsi. I pójdziesz "gdzieś" do jakiś obcych ludzi. Żadne dziecko tego nie chce.

My jako dorośli musimy wierzyć, że dobro dziecka jest najważniejsze i jeśli trafi do normalnej rodziny zastępczej, to przynajmniej będzie w przyszłości funkcjonować w sposób poprawny.

W rodzinie alkoholowej życie i zdrowie dziecka jest zagrożone. O ile mamy do czynienia z małym dzieckiem, to ono dostanie namiastkę miłości i normalności po trafieniu do rodzinnej pieczy zastępczej czy rodzinnego domu dziecka.

Ale starsze dzieci trafiają już do placówek opiekuńczo-wychowawczych. A tam dzieją się inne dramaty. Im później dziecko jest zabierane z patologicznego środowiska, tym gorzej. Potem ma bardzo zaburzony rozwój psycho-emocjonalny.

Jak wygląda ta "Polska C", o której pan pisze w książce?

Ciężko to uogólnić. Gros przykładów, z którymi ja się spotkałem, jest opartych na środowiskach, gdzie ta przemoc jest bardzo widoczna. Jeżeli w domu jest alkohol, jest on nadużywany, dochodzi do awantur czy przemocy, to prędzej czy później ktoś się tym zainteresuje. Bo dziecko przyjdzie posiniaczone do szkoły albo rodzic zostanie przyłapany pod wpływem.

Ale mamy też przemoc w dobrych domach. To tak zwana przemoc u białych kołnierzyków. To wysoko funkcjonujący alkoholicy, którzy bardzo dbają o to, żeby ich problem nie wyszedł poza dom.

Cała rodzina jest przekupywana słowami czy pieniędzmi. Tata cię uderzył? To masz tu 2, 3, a nawet 4 stówy, albo nową konsolę do gier i powiedz, że te siniaki są od wypadku na rowerze. Tak to tam funkcjonuje.

Ale w tej "Polsce C", w tej Polsce przemocowej głównym problemem jest alkohol. "Polska C" jest wręcz przesiąknięta alkoholem. Ta Polska funkcjonuje od pierwszego do pierwszego tak, żeby oszukać wszystkie możliwe instytucje.

Teraz coraz częściej pojawiają się narkotyki. I to dotyczy nie tylko młodych ludzi, ale też 40, 50-latków. Dealerzy normalnie handlują mefedronem i innymi narkotykami na wsiach.

Jak duża jest ta "Polska C"?

Nie pamiętam dokładnych statystyk co do Niebieskich Kart etc. Ale z mojego doświadczenia mogę śmiało powiedzieć, że około 10 proc. dzieci wychowuje się w rodzinach, w których jest przemoc i alkohol. Może nawet trochę więcej, ale nie chcę przeszacować.

Ale ile jest rodzin bez nadzoru kuratora, bo problemy domowe jeszcze nie wyszły na jaw? Ile jest dzieci nauczonych, że w weekend siedzą cały dzień na podwórku, bo rodzice cały dzień piją i do domu można wrócić dopiero wieczorem, gdy mama i tata leżą pijani i nie są w stanie wszcząć kolejnej awantury?

Znam dzieciaki, nastolatków, którzy nie chcą po szkole wracać do domu. Dlaczego? Bo mama napisała SMS-a o treści: "Tata wrócił pijany. Dam znać, jak zaśnie".

Dlaczego pan się chciał pochylić nad tymi ludźmi?

To kwestia mojej wrażliwości. Kurator sądowy z jednej strony musi być wrażliwy, ale z drugiej musi być twardy i ukrywać emocje.

Moją książką chcę pokazać, co dzieje się w naszym kraju, jakie rozterki przeżywa dziecko, jakie kurator i w jakich warunkach my musimy pracować.

Kiedyś prowadziłem zajęcia ze studentami resocjalizacji. Po 4-godzinnym wykładzie studenci powtarzali: "Ale gdzie jest państwo?". Albo: "Jak to jest, że przepisy na to pozwalają?".

No więc kto jest winny? System, rząd, my jako społeczeństwo?

Choćbyśmy mieli najbogatsze społeczeństwo, nie pozbędziemy się marginesu. W każdym jest jakiś margines przemocy i patologii.

Ale u nas problem leży w tym, że nie mamy profilaktyki przemocy. Nie ma pieniędzy na uświadamianie. Trzeba pokazać ludziom, że na krzywdę i przemoc trzeba reagować szybko i ostro. Trzeba przeciąć pępowinę, przez którą patologii przybywa.

Weźmy przykład krajów skandynawskich, czy Niemców. Tam w przypadku podejrzenia przemocy od razu odseparowuje się dzieci od rodziców. Dopiero potem bada się, czy doszło do zaniedbania. W Polsce, żeby uratować dziecko, musi najpierw coś się stać. Musimy udowodnić, że była krzywda i dopiero wtedy możemy reagować.

U nas wygląda to tak: przychodzi rodzina na salę sądową. Rusza sprawa o ograniczenie praw rodzicielskich. Rodzice mówią, że poszli na terapię, mają karteczkę od psychologa lub terapeuty uzależnień i obiecują, że teraz już naprawdę nie będą pili. Taką karteczkę można "kupić" podczas wizyty w prywatnym gabinecie.

Sąd daje im szansę, a oni znowu piją i biją. Po kilku miesiącach, masie wywiadów, opinii i interwencji policji rodzice ponownie stają zapłakani przed sądem. Obiecują, że wrócili na terapię i to był ostatni raz.

A sąd daje jeszcze jedną szansę. Mijają kolejne miesiące i sytuacja trwa, dopóki dziecko nie pęknie i nie przyzna w szkole, że boi się wrócić do domu, bo ojciec bije mamę. Proszę zobaczyć, ile miesięcy i lat to dziecko siedzi w stresie, bo my dajemy szansę? A gdzie jest szansa tego dziecka na normalne życie?

Potem te dzieci w wieku 15, 16 lat popełniają samobójstwa. I jest szok, że jak to możliwe. A to dziecko po prostu nie miało komu powiedzieć, że w domu jest źle. Bo cała rodzina maskowała problemy narkotykowe i alkoholowe. Mamy wzrost samobójstw i zastanawiamy się, jak to się stało, że dzieci nagle się zabijają. A to z czegoś wynika.

Napisał pan w książce, że w Polsce dziecko albo trafia do "przechowalni" w postaci ośrodka wychowawczego, albo jest "hodowane" w patologicznych rodzinach.

Tak jest najczęściej. Dzieci są "hodowane". Ciąże są nieplanowane i powstają w wyniku niespodziewanych zdarzeń na zakrapianych alkoholem imprezach, na melinach. Tak często rodzi się pierwsze, drugie, trzecie i czwarte dziecko.

Ci rodzice dostają różnego rodzaju bonusy i w skrajnych przypadkach robią sobie z tego sposób na życie. Bo przychodzi kasa, więc nie trzeba pracować. A potem te dzieciaki trafiają bez żadnego wsparcia do placówek, które je "przechowują".

Mamy jednego wychowawcę na 15 dzieci. Wychowawca swój dyżur odbębni. Nikt tam nie inwestuje w przyszłość tych dzieci. Zda, nie zda, poszedł do szkoły, nie poszedł – nieważne.

Potem w wieku 18 lat taki dzieciak mentalnie jest na poziomie 12-latka. My go wypuszczamy do świata i traktujemy jak dorosłego. I tyle.

Zamiast ograniczać zjawisko patologii, chronić dzieci przed powrotem na melinę, to my nie mamy nic do zaoferowania tym dzieciom.

Takie dziecko może jeszcze po 18. roku życia pójść do ośrodka pomocy społecznej. Ale co mu tam zaproponują? Nic. Schronisko dla bezdomnych, albo gigantyczną kolejkę po lokal socjalny.

Te dzieci trzeba uczyć jeszcze długo samodzielnego, dorosłego funkcjonowania. I my je chcemy nagle wypuścić w dorosłość bez żadnych umiejętności?

To dziecko nie wie, jak szukać pracy, zdobyć wykształcenie, wziąć kredyt, kupić używany samochód. I my wymagamy od tych dzieci funkcjonowania na takim poziomie, na jakim funkcjonują dzieci ze zdrowych rodzin.

My nic nie oferujemy tym dzieciom. Oczywiście, gdzieniegdzie są oferowane programy wsparcia, finansowane np. ze środków unijnych, ale środki zaraz się skończą i nie są to rozwiązania systemowe czy obligatoryjne.

W dyskusji o dysfunkcyjnych rodzinach nigdy nie mówi się o patologiach na tle seksualnym. Pan opisuje w książce rodziców uprawiających seks przy dzieciach, związki kazirodcze…

To sfera tak delikatna i wrażliwa, że my nawet nie dopuszczamy, że takie zjawiska mogą zachodzić. Ja spotkałem się w pracy z różnymi sytuacjami.

Miałem przypadek kobiety, która była wykorzystywana przez swojego uzależnionego od narkotyków syna. Do tego wszystkiego on był jeszcze niepełnosprawny intelektualnie. Mówiąc wprost: on po prostu gwałcił własną matkę. I gwarantuję panu, że ona złego słowa na niego nie powiedziała.

Miałem też przypadek starszej, niepełnosprawnej intelektualnie kobiety gwałconej przez swojego siostrzeńca-alkoholika. On udawał, że z nią mieszka, żeby pomagać przy opiece. Bardzo często zdarzały się też nastolatki, które sprzedawały swoje ciało na portalach randkowych, kłamiąc, że są pełnoletnie.

Nikt się do tego nie przyzna, ale prostytuujące się nastolatki w domach dziecka, to jest plaga. To wychodzi na jaw bardzo rzadko dopiero podczas jakiejś kontroli. Ale niestety, te dziewczyny 13, 14, 15-letnie po prostu współżyją seksualnie.

One mają tak rozchwianą psychikę i tyle deficytów emocjonalnych, że szukają w ten sposób uznania, akceptacji i dowartościowania siebie.

One nie dowartościują siebie fajnymi zabawkami, drogimi butami, czy markowymi ubraniami, bo wychowują się w ośrodku. Nie popiszą się wygranymi konkursami malarskimi, bo nie mają takich talentów. Albo nie miały jak rozwinąć tych umiejętności.

One mają tylko jedno. Mają swoje ciało, które jest pożądane przez innych. I obiecuje się im pewne profity. Czyli uznanie albo wprost deklaracje, że "jak będziesz pełnoletnia, to zabiorę cię z domu dziecka".

Nam jest łatwo okrzyknąć, że ta dziewczynka jest "puszczalska", że jest "dz**ką". Ale nikt nie zadaje sobie pytania, dlaczego ta nastolatka wpada w pułapkę pedofilów? Pedofile to nie są ci, których widzimy na stronach "Łowców pedofilów". 

Oni tam wyłapują jakichś ludzi, którzy wyglądają jak bezdomni z ciężką niepełnosprawnością. A pedofile to często ludzie majętni, ustawieni życiowo, którzy doskonale się maskują i szukają wrażeń, ale nie z 8-latką, a na przykład 14, 15-latką.

Ja jeżdżąc po tych placówkach, prowadząc zajęcia, rozmawiając z tymi dziewczynami, widzę, że ich świadomość jest bardzo niska. One też często nie widzą w tym nic złego. Mówią, że "po prostu chłopcy za nimi latają".

Ostatnio w jednym z ośrodków wychowawca przyłapał 14-latkę, która uprawiała seks oralny z 13-latkiem. Dla nich to było normalne. Wykłócali się, że to ich sprawa. A tu trzeba zawiadomić policję.

Dzieci z domów dziecka to często dzieci z potężnymi problemami emocjonalnymi, deficytami, zaburzeniami, które wymagają pracy specjalistów, żeby zmienić psychikę i cały sposób myślenia.

Opisuje pan również analfabetyzm.

Często widzę taki schemat: Jest mężczyzna, który za kołnierz nie wylewa, pracuje, przynosi jakieś pieniądze. I jest kobieta, która ma widoczne upośledzenie i wychowuje dzieci.

Takie osoby często nie potrafią nie tylko się wysłowić, ale również złożyć podpisu. Taka kobieta jest uczona, że to mężczyzna wszystko załatwia, a ona ma koślawo napisać imię i nazwisko tam, gdzie on każe.

Kiedy ja próbuję rozmawiać z takimi ludźmi, to oni często nie potrafią powiedzieć jednego zdania wielokrotnie złożonego. Oni po prostu nie rozumieją, nie są świadomi, że są jakieś postępowania w sądzie, jakieś ograniczenie władzy rodzicielskiej, nadzór. To też często są osoby z niepełnosprawnościami. Osób starszych kiedyś też często nie diagnozowano na różne przypadłości.

Proszę pamiętać, że takie osoby też wchodzą w związki, rodzą dzieci. A potem ze szkół dostaję sygnały, że te dzieci powielają schematy rodziny i też mają problemy z wysławianiem się i pisaniem.

A społeczność lokalna chętnie opowiada, co się dzieje u sąsiada?

Ludzie z reguły nie chcą mówić. Jeżeli jest gdzieś melina, to na stare śmieci często wracają osoby po wyrokach, które są agresywne i non stop pijane. I często słyszę: "Panie, jego się ludzie boją. On jak wypije, to jest taki wariat, że sąsiadce tu wybił okno, sąsiadowi zniszczył drzwi".

Często jest tak, że w starej kamienicy mieszkają starsi ludzie. A nad ich głowami na poddaszu jest melina, gdzie przyjeżdżają koledzy po wyrokach. I proszę wyobrażać, że taka seniorka czy senior miałby stanąć na korytarzu i powiedzieć prawdę, że chłop chodzi pijany, biję żonę i dzieci płaczą po nocach.

Oni mówią: "Panie, tu tacy przyjeżdżają kryminaliści, że jakby się wydało, że ja coś mówię, to oni mnie zabiją". Albo mówią: "Pan wróci do siebie, a ja zostanę w tym środowisku".

Policja? No okej, czasami przyjedzie, ale jak na całe miasteczko jest jeden radiowóz, to co oni poradzą? Te osoby się boją. Nie chcą mówić. Machną ręką albo półgębkiem powiedzą: "Zabierzcie te dzieci, bo tu dzieje się źle".

Ja z reguły próbuję przynajmniej anonimowo zebrać te głosy. Próbuję grać na emocjach. Tłumaczę, że tam są dzieci. Żeby powiedzieli coś dla ich dobra. Oni we własnym mieszkaniu mówią wtedy szeptem, bo tak się boją.

Ale często też słyszę po prostu: "Ja tam go pijanego nigdy nie widziałam". Potem jest trzask drzwiami i koniec. Proszę sobie wyobrazić, że jest sprawa o przemoc. Te sąsiadki miałyby stanąć w jednej sali sądowej z groźnym mężczyzną i obciążać go zeznaniami?

A pan się nie boi o swoje bezpieczeństwo?

Kurator to masochista. Tu trzeba lubić dreszcz adrenaliny. Były różne głośne sprawy. Było straszenie, jakieś wyzwiska, groźby, poszczucie psami, było nawet morderstwo kuratorki.

Tutaj trzeba wiedzieć, jak rozmawiać z ludźmi i wiedzieć, kiedy się wycofać. Kiedy widzę cień podejrzenia, że coś może się wydarzyć, albo widzę melinę pełną groźnych, pijanych mężczyzn, to unikam dyskusji i wracam.

Trzeba bardzo uważać, gdzie się wchodzi, jak się wchodzi. A w sytuacjach ekstremalnych, to na wywiad się idzie z drugą osobą. Albo prosi się o asystę policji.

A jest coś, co szczególnie pana poruszyło? Że po tych 15 latach cały czas nie może pan pozbyć się tego z głowy?

Na samym początku pracy miałem sprawę ojczyma, który sprzedawał swoje dziecko za flaszkę wódki pedofilom. 12-letni chłopak był zmuszany do współżycia z kolegami tego mężczyzny.

Dziecko zostało zabrane z domu z powodu problemu alkoholowego w rodzinie. Ta pedofilia wyszła dopiero, gdy trafił do rodziny zastępczej. To było szokujące, że ludzie są w stanie robić takie rzeczy.

Zapadła mi w pamięci też sytuacja, kiedy odbierałem dwoje dzieci od matki, która poszła świadczyć usługi seksualne do hotelu robotniczego. To było we wsi popegeerowskiej. Dzieci miały 9 i 11 lat.

Te dzieci zostały same w mieszkaniu. Były zamknięte, nie chciały otworzyć drzwi. Okazało się, że matki od dwóch dni nie było w domu. Sąsiadki też się nie zainteresowały, bo taka była znieczulica we wsi.

W końcu dzieci mnie wpuściły. Wciąż mam przed oczami obraz zabitej, obrośniętej kury. One tę w połowie oskubaną, niewypatroszoną kurę wrzuciły do garnka i zalały wodą. Mówiły, że chcą gotować obiad. Zapytałem, dlaczego. Powiedziały, że "chcą ugotować obiad dla mamy, bo mama wróci".

Straszne…

Jest jeszcze coś. Średnia wieku kuratorów to 50 plus. Do tego zawodu w ogóle nie przychodzą młodzi ludzie, nie zgłaszają się nowi. Nie ma kadr, nie ma nowych metod. System się starzeje.

Nawet jak ktoś nowy się pojawi, to znika w ciągu pół roku. Bo uznaje, że za takie pieniądze, to lepiej pracować jako sekretarka.

A jak nie ma napływu młodych, to starzy nie mają nowych pomysłów na pracę. Ten system jeszcze funkcjonuje, bo są pojedynczy "siłacze", ale jest ich coraz mniej. Pytanie brzmi, jak to będzie wyglądało za 5-10 lat, kiedy część kuratorów zacznie odchodzić na emeryturę? To jest to niebezpieczeństwo.

Czytaj także: https://natemat.pl/444397,anna-maria-wesolowska-wywiad-dla-natemat