Polak od 2 lat ewakuuje ludzi z frontu. "Często odmawiają. Boją się wyjazdu, nie ostrzału"

Natalia Kamińska
24 lutego 2024, 07:00 • 1 minuta czytania
Dwa lata temu Rosjanie zaatakowali brutalnie Ukrainę. Od pierwszego dnia Polacy ruszyli z pomocą sąsiadowi, ale niektórzy z nas nie ograniczyli się tylko do zapewnienia schronienia czy żywności, ale udali się w przeciwną stronę niż ludzie uciekający przed terrorem armii Władimira Putina – na wschód kraju, gdzie wojna od lat nie była tylko teoretycznym zagrożeniem, ale powoli tliła się, aż wybuchła z całym impetem pamiętnego poranka 24 lutego 2022 roku. Jedną z takich osób jest polski dziennikarz, który obecnie bierze udział w akcjach ewakuacyjnych w Donbasie – Jakub Stasiak. Redakcji naTemat opowiedział o tych dwóch trudnych dla Ukrainy latach i ratowaniu ludzi niemal z samej linii frontu.
“Jutro mogą już nie żyć”. Polski wolontariusz ewakuuje ludzi z pierwszej linii frontu w Ukrainie. Fot. Jakub Stasiak/ archiwum prywatne

Dwa lata temu wybuchła wojna w Ukrainie. Jesteś na miejscu dosłownie od początku. Jaka była motywacja, żeby tam jechać?

Motywacja była taka, żeby od początku wojny tworzyć korespondencję z Ukrainy. O tym, że inwazja się wydarzy, wiedzieliśmy, czy przeczuwaliśmy to parę tygodni wcześniej. Byliśmy gotowi wyjechać, ale odwlekaliśmy wyjazd każdego kolejnego dnia, bo trzymały nas jeszcze sprawy w Polsce.


Aż w końcu w czwartkowy poranek usłyszeliśmy, że wydarzyło się to, co miało się wydarzyć – więc wskoczyliśmy do auta i parę ładnych godzin później dojechaliśmy do Lwowa. 

Początkowo plan był taki, żeby generalnie tworzyć dziennikarstwo, korespondencję, pisać, mówić o tym, jak wygląda wojna w Ukrainie. Nie myślałem wtedy o działalności w wolontariacie na wschodzie. To pojawiło się po paru tygodniach w na wpół okrążonym Kijowie. 

Zainteresowanie wojną okresami słabnie, a ty nadal tam wracasz regularnie. Dlaczego?

To daje tak naprawdę większą motywację do wyjazdu. Skoro o wojnie mówi się mniej, moim obowiązkiem, jako mimo wszystko dziennikarza, jest przypomnienie o tym, że ona trwa nadal. Zwłaszcza że wiążą mnie nie tylko sentymentalne więzy z Ukrainą, ale też najzwyczajniej w świecie jest to kawałek mojego życia, bardzo istotny kawałek. 

Więc w tym momencie, kiedy widzę, że my tak naprawdę tę wojnę przegrywamy pod wieloma względami i mówi się o tym mniej – to jest kolejny asumpt do tego, żeby pomagać jeszcze więcej i nie wyjeżdżać z Ukrainy, aby mówić o sytuacji na bieżąco.

Czym dokładnie zajmujesz się w Ukrainie? Z kim współpracujesz? 

Zajmuję się ewakuacją ludności cywilnej i zwierząt, ale też żołnierzy z terenów najgorętszych, najgorszych, tych przyfrontowych. Mówiąc najgorszych, mam na myśli te, gdzie jest najwięcej dynamiki, gdzie są największe ostrzały, a ludzie giną na porządku dziennym. 

Mówiąc najprościej – są to te obszary, o których możemy mówić, że ludzie stamtąd będą najchętniej wyjeżdżać właśnie dlatego, że jest tam najgorzej. Jeżeli chodzi o współpracę, to działam z przyjaciółmi z różnych krajów. Od samego początku wojny byli to Skandynawowie, Amerykanie, Francuzi. To są różne organizacje. Jest też trochę Polaków, ale jest ich niewielu. 

Możesz powiedzieć, ilu osobom udało się pomóc? Czy ktoś odmówił? 

Udało nam się ewakuować około 350 osób, może troszkę więcej. Ludzie często odmawiają, dlatego że po prostu przyzwyczajają się do okoliczności wojennych. Im już nie jest straszny ostrzał, zwłaszcza kiedy wojna trwa dwa lata. Oni nadal w tych miejscowościach przyfrontowych żyją.

Dlatego mamy największą szansę ludzi wywozić z tych miejsc, gdzie front przeszedł nagle, jak to miało miejsce pod koniec 2022 i na początku 2023 roku w Bachmucie. Skrajnie inna sytuacja jest w Awdijiwce (17 lutego br. Rosjanie przejęli to miasto-red.), gdzie ludzie po prostu przywykli do tej wojny, żyjąc w niej od nieco ponad dekady. 

Czy kogoś nie udało się ewakuować mimo waszych prób i wiesz, że nie przeżył? 

Była jedna sytuacja, gdzie był ktoś, kto odmówił i wiem, że zginął – w Sołedarze. Było tam małżeństwo żyjące na wschodnich obrzeżach, z którym staraliśmy się rozmawiać. Przez 40 minut przekonywaliśmy ich do wyjazdu, gdzie w tyle trwał bardzo intensywny ostrzał. Przyleciał też helikopter rosyjski, my wtedy musieliśmy uciekać, a małżeństwo zostało. Po dwóch miesiącach dowiedziałem się, że kobieta zginęła. Mężczyzna był jedną z ostatnich osób, które ostatecznie udało się ewakuować.

Czy jakaś historia oprócz tej z małżeństwem z Sołedaru zapadła ci szczególnie w pamięć? Masz nadal kontakt z tymi ludźmi?

Tych historii jest całe mnóstwo i są bardzo od siebie różne, tak jak różne są życiorysy osób, do których docieramy. Są pewne rzeczy, które ich łączą – jest to poczucie strachu przed wyjazdem z Donbasu, wyjazdem z ich miejscowości. Natomiast kiedy już się przed nami otworzą, najczęściej po tym, jak już uda im się wyjechać, to wtedy dowiadujemy się, jak wyglądało ich życie do tej pory. 

Z tych historii, jeśli miałbym wyszczególnić jedną konkretną, to jest historia Kiry z Sołedaru. To historia niepełnosprawnej 13-latki, której nigdy nie zapomnę. Kira mieszkała z mamą i babcią w Sołedarze, gdzie w okresie wakacyjnym lipiec/sierpień 2022 roku Rosjanie bardzo mocno zaczęli nacierać na miasto, zdobywając obrzeża. Ostrzał każdego kolejnego tygodnia nasilał się coraz bardziej. 

Osiedle Kiry było całkowicie zniszczone. Moja przyjaciółka Jagoda zaprzyjaźniła się z tą rodziną parę tygodni wcześniej. Pojechaliśmy tam po tym, jak osiedle zostało po raz kolejny ostrzelane. Na miejscu matka oznajmiła nam, że ona chce jednak ten najgorszy okres przeczekać. Mieszkanie było zabarykadowane, a sama Kira spała na podłodze. W mieszkaniu było ciemno – wszystkie meble, materace zostawiały okna. To była bardzo emocjonalna chwila. 

Wiesz, co się stało z tą nastolatką? 

Po tygodniu ta sama kobieta odezwała się znowu, że chce wyjechać, że musi wyjechać. Przyjaciółka odpisała jej, że dobrze i w takim razie w ciągu dwóch dni przyjedziemy. Na co matka Kiry odpowiedziała, że jutro mogą już nie żyć. Kiedy przyjechaliśmy do Sołedaru na następny dzień, miasto było w ogniu. To osiedle, które było położone na wzgórzu, było w ogniu.

W tle słyszeliśmy wystrzały broni, czyli byli tam Rosjanie. Walki dochodziły do obrzeży miasta i osiedle faktycznie było w jeszcze gorszym stanie niż przed tygodniem. Więc kiedy dojechaliśmy już na miejsce, paru sąsiadów, którzy jeszcze w tym samym bloku zostali, zaczęli pomagać z rzeczami. Kobiety płakały.

Nastolatka ma porażenie mózgowe, więc ani nie mówi, ani nie porusza się o własnych siłach. Musieliśmy przenieść ją na wózek i umieścić w samochodzie. Udało się tego dnia wyciągnąć z Sołedaru jeszcze pięć osób – również ciotkę Kirę i jednego sąsiada. 

Masz z nimi kontakt? Znasz ich dalsze losy?

Kobiety pojechały do Polski. Otrzymały od nas też odpowiednie wsparcie, więc żyją teraz w zupełnie innym świecie. Jak wspomniałem matka i babka zwlekały do samego końca – ale tak naprawdę psychicznie nie były w stanie wytrzymać kolejnych strzałów. Jednak w końcu dotarło do nich, że to jest pewna śmierć dla nich, ale przede wszystkim dla ich ukochanej córki i wnuczki. Takich osób niestety jest znacznie więcej. Myślą o tym, żeby przeczekać "burzę". 

Co jest największą przeszkodą przy ewakuacjach, kiedy "za rogiem" są wojska rosyjskie?

Oprócz Rosjan – ludzie to największa bolączka z jaką się mierzymy. Ludzie, którzy po prostu starają się wypierać to zagrożenie. 

A wolontariusze – czy Rosjanie kogoś zabili?

Straciliśmy paru bliskich przyjaciół – Chrisa i Andrew w styczniu zeszłego roku, Emmę i Tonko we wrześniu oraz Katherinę "Cat", która miała korzenie polskie, mówiła po polsku i była medyczką. Każdej takiej śmierci towarzyszy moment chwilowego załamania, zastanowienia się nad tym, co dalej.

Każda taka śmierć wiele zmienia w środowisku. I tak na przykład po śmierci Emmy miejscowe władze wprowadziły mocno obostrzenia wobec wolontariuszy i swobodnego poruszania się po okolicy. Uznali tę śmierć za pretekst do tego, żeby móc wprowadzić takie obostrzenia. Emma i Tonko zginęli w drodze do miejscowości Iwaniwske. To wpływa na społeczność, wolontariat – ludzie po prostu zdają sobie sprawę, że nie są nieśmiertelni. 

I wtedy przypominasz sobie, że możecie również zginąć?

O takich rzeczach się zapomina – zapomina się o ryzyku, zapomina się o tym, że ta codzienna praca tak naprawdę nawet w miejscowościach położonych z dala od frontu może się skończyć tragicznie, bo to ostrzały rakietowe zdarzają się bardzo losowo. I w tym momencie, kiedy rozmawiamy, za moimi plecami odzywają się syreny. Nie budzą one postrachu, bo ludzie po prostu – w tym ja i wolontariusze – przywykli do zagrożenia, ale nigdy nic nie wiesz. Kolejne śmierci otwierają oczy na różne rzeczy i na to, że faktycznie cały czas ryzykujemy. 

A ty – czy bałeś się, że nie wrócisz z któregoś wyjazdu? 

Takich sytuacji jest zbyt wiele, żeby je wymienić, bo bardzo dużo czasu spędziliśmy, podróżując po "drogach życia", czy to do Siewierodoniecka, Bachmutu czy Adwijiewki. Wtedy tak naprawdę człowiek godzi się z własną śmiertelnością i z tym, co może się wydarzyć. Jest głośno, nieprzyjemnie i dookoła trwa ostrzał.

Więc tak naprawdę, jeżeli w ogóle wjeżdżać w takie miejsca, to z podejściem na zasadzie pogodzenia się z losem, a nie wypierania zagrożenia, bo to jest dopiero gwóźdź do przysłowiowej trumny. To jest najgorsze, co może człowiek zrobić, czyli popaść w jakąś obojętność. Więc ten strach powinien być i to jest zdrowa reakcja.

Czym są "drogi życia"?

"Drogi życia" to trasy, które co do zasady są jedynymi, jakimi można dostać się do danej miejscowości czy wioski. Chodzi o to, że kiedy trwają walki o dane miejsce – to jest ta jedyna użytkowa w tym momencie droga, która też jest parę kilometrów lub kilkaset metrów od Rosjan i jest ciągle pod ostrzałem. Stąd nazwa "droga życia". To jest wtedy loteria. Wjeżdżając na nie, jesteś cały czas obserwowany. Na "drogach życia" wiele osób umiera. Są one bardziej niebezpieczne niż przebywanie w mieście, gdzie są na przykład wysokie budynki – masz wtedy szansę przeżyć. 

Ale kiedy jest ciężki ostrzał tych tras, to wyważenie ludzi jest nieodpowiedzialne. Są oni wówczas bezpieczniejsi w piwnicy. Jak przekroczymy "ten moment" i zaczyna się robić bardzo źle, to lepiej zostawić ludzi w mieście. 

Jakie są obecnie nastroje na froncie? Co tam się mówi? 

Sytuacja na froncie obecnie wygląda bardzo słabo. Rosjanie czynią cały czas progres. Front doniecki wygląda bardzo średnio i takie też są nastroje – tak wśród wojskowych, jak i wśród cywili. Nie ma to jednak wpływu na motywację. Każdy chce walczyć dalej i nie ma – póki co – mowy o żadnych kompromisach. 

Czego nadal potrzebują mieszkańcy tej części Ukrainy, gdzie toczą się ciężkie walki lub zbliża się front?

Przykładowo w przypadku Czasiw Jaru będziemy starać się tworzyć infrastrukturę dla dostarczania wody do miasta. Potrzeba 1600 litrów każdego dnia. Będziemy to robić najprostszymi sposobami – mamy w planach zakup olbrzymiego kanistra i pomp, a potem będziemy wozić dużym samochodem wodę do miasta. 

Pomoc humanitarna na różnych etapach do wszystkich tych miejscowości docierała w różnym natężeniu, ale generalnie ludzie mają zapasy. Ludzie na Donbasie nie głodują. 

Jakiej pomocy potrzebują teraz? Powiedziałbym z przekąsem, że psychologicznej, bo każdy żyje tu w traumie. I jeśli ktoś upiera się, że nie chce wyjechać, to tak naprawdę jest w głębokiej traumie. Wszystkie te rozmowy z tymi ludźmi sprowadzają do tego, że my wcielamy się w rolę terapeutów. Tutaj nadal można wesprzeć dalsze ewakuacje.

Wschód to biedniejszy obszar Ukrainy, co dzieje się tam ze zwierzętami? Zostały, czy też udaje się je zabierać?

Dziesiątki zwierząt udało nam się wywieźć z różnych miejscowości – w dużej mierze z Bachmatu. Sam wziąłem psa o imieniu Harry, którego w ostatnim tygodniu lutego 2023 roku wraz z przyjacielem Markiem Berezowskim znaleźliśmy niedaleko pozycji wagnerowców w tym mieście za rzeką. Pies został ze mną do dzisiaj. 

Jest wiele psów, które później oddawałem do adopcji, ale zaprzyjaźniłem się z ich właścicielami. Do dzisiaj dostaję zdjęcia i filmy tych zwierząt, co jest chyba największą satysfakcją. I nadal będziemy to robić. Planujemy otworzyć tymczasowe schronisko dla zwierząt, aby móc doraźnie wyrobić dokumenty, a później wysłać na Zachód – tak jak mojego psa i wiele innych.

Czy w tak trudnym obszarze współpracujecie z ukraińskim wojskiem?

Współpracujemy z wojskiem tam, gdzie się da. W przypadkach miejscowości, gdzie coś może zmienić kolejnego dnia, ten kontakt jest potrzebny na porządku dziennym, gdyż inaczej może skończyć się tak jak w przypadku wspomnianych Chrisa i Andrew, którzy wpadli w pułapkę grupy Wagnera, bo nie wiedzieli, że tamtego dnia (6 stycznia 2023 roku-red.) doszło do bardzo dużego natężenia olbrzymiej ofensywy wagnerowców w terenie, gdzie działali.

Ta współpraca jest konieczna, aby móc po prostu zachować jakieś pozory bezpieczeństwa. Wojskowi są generalnie wdzięczni wolontariuszom i rozumieją naszą pracę. Nigdy raczej nie zdarzyło się, żeby oni starali się nam w tej pracy przeszkadzać, czy ją uniemożliwiać. 

Jak widzisz tę wojnę za kilka miesięcy? Masz jakieś swoje osobiste prognozy, co może się wydarzyć? 

Moje przewidywanie względem wojny… Przyznam, że w tym momencie jestem bardzo pesymistycznie nastawiony do sytuacji. Tak jak wspomniałem, front donbaski niestety jest bardzo ciężkim miejscem i istnieje ryzyko, że Rosjanie po prostu podbiją kolejne mniejsze miejscowości. A im bliżej tej aglomeracji Krematorsk–Słowiańsk, tym mniej tak naprawdę Donbasu zostaje Ukraińcom. I tracą też kolejne argumenty przy potencjalnym stole negocjacyjnym. Niestety na tę chwilę wygląda to tak, jakbyśmy mieli ten Donbas stracić. Sytuacja wygląda bardzo ciężko. 

Wspominani w tekście wolontariusze, którzy zginęli w Ukrainie:

Jakub Stasiak – polski dziennikarz i wolontariusz w Ukrainie. W przeszłości związany Polską Agencją Prasową oraz Wirtualną Polską. Relacjonował m.in. II wojnę o Górski Karabach pomiędzy Armenią i Azerbejdżanem. Pisał również o sytuacji dziennikarzy w Meksyku, którym zagrażają gangi narkotykowe.

Zdjęcia w tekście, jeżeli nie są inaczej podpisane, pochodzą z prywatnego archiwum naszego rozmówcy.