Jak zabrałam przyjaciółkę z zagranicy na wycieczkę po Polsce... Od dziś Manuela Gretkowska w naTemat

Manuela Gretkowska
06 czerwca 2024, 12:29 • 1 minuta czytania
Poprzedni zakopiański biały Miś był drapieżny na kasę, co skończyło się skandalem w sieci.  Nowy, tak czyściutki, że mógłby reklamować wybielacze, ma niestety lepkie łapki.
Manuela Gretkowska od teraz felietonistką w naTemat.pl. Fot. Archiwum autorki

Przekonała się o tym moja zagraniczna przyjaciółka. Chciałam jej pokazać Polskę od gór do morza i od najlepszej strony. Na Krupówkach, jak wszyscy, zapragnęła oscypka i zdjęcia z kultowym Misiem. Pozując, uśmiechała się zachwycona folklorem, ale nagle stężała ze zgrozy. Miś położył łapę na jej biuście. Tego wyzwolona kobieta Zachodu się nie spodziewała. I dodał z samczą stanowczością  - I TAKE YOU.


Zapytała mnie, czy Miś jest regionalnym zboczeńcem. Sądzę, że niegroźnym katolikiem z Zakopanego. Zwykłe nieporozumienie kulturowe, a nie międzygatunkowe. Oscypki mają certyfikat autentyczności, on najwidoczniej licencję na macanie.

W drodze nad morze odwiedziłyśmy sklep pamiątkarski przy warszawskiej Starówce. Ceramika z Bolesławca, wycinanki z Łowicza i Żyd z antysemickiej tradycji. Żaden ukryty wstydliwie pod ścianą portret chasyda liczącego pieniądze. Na widoku, obok kasy, sterta ludzików w chałatach ściskających po złotym grosiku.

– Do portfela, taki portfeler – wytłumaczyła sprzedawczyni.  

Zabrzmiało narodowym felerem. Ale „portmoniak” od portmonetki kojarzyłby się ze schorzeniem. Chyba nieuleczalnym, jak pazerność zakopiańskich misiów, na kasę, albo kobiety. W każdym razie witamy turystów czym chata bogata a mentalność uboga. Zdarza się to nie tylko u nas.

W San Francisco, żeby zwiększyć popyt na głupotę, co się zawsze opłaca, wynaleziono chińskie ciasteczka z wróżbą. Wciśnięte w niesmaczny wypiek karteczki z przypadkowymi zdaniami, albo głupotami udającymi mądrości Konfucjusza: "Twoja przyszłość jest lżejsza od motyla siadającego na przeznaczeniu". Prawdopodobnie nasza przyszłość jest już produkowana w Chinach z metką Made in China.   

Nie wiem, czy to Chińczycy, by upamiętnić zajęcie Tybetu, wyprodukowali słynne misy tybetańskie. Wbrew nazwie nie mają nic wspólnego z Tybetem i nie grał na nich Dalajlama. Zamiast leczyć wibracjami i otwierać czakry, otwierają portfele. Jeśli komuś koncert na takich misach poprawia nastrój, czemu nie. Oświecenie kosztuje, czasem w euro.

Kiedyś wydawano majątki za noc ze słynnymi weneckimi kurtyzanami. Teraz Wenecja każe sobie płacić temu, kto się z nią nie prześpi. Zaczęto pobierać opłatę 5 euro od turysty bez wykupionego w mieście noclegu. Niewiele to zmieniło.

W sezonie tłumy klinują ulice. Ruchem pieszych musi kierować straż. Zapchane mosty wydają się miejscem zbiorowego samobójstwa przez uduszenie albo skok do kanału. Ludzie się tłoczą, jakby mieli zobaczyć Wenecję i umrzeć, zanim utonie. Chociaż ratują ją właśnie podtopienia.

Jest architektonicznym korniszonem zalanym morską solanką. Bez wody w kanałach odsłaniają się, jak korzenie w dziąsłach, fundamenty miasta. Miliony drewnianych bali, na których stoją weneckie budowle, zżera wtedy próchnica suszy. I to jest prawdziwa śmierć Wenecji, nie przez zalanie wodą czy tłumem.

Takie prawdy nie są turystycznie atrakcyjne. Ogłupieni słońcem, oślepieni tandetą stereotypów, potrzebujemy stadnego zachwytu, dobrych wróżb i fotogenicznych wspomnień. Przez lata jakoś nikt misiowi łapy nie oderwał.