Film Pateckiego z wyprawy na Mount Everest to arcydzieło YouTube. Kłaniam się w pas i nie dowierzam
Kim jest Patec?
O Kubie Pateckim usłyszałem przypadkowo parę miesięcy temu. Jeden z kolegów na grupowej konwersacji na Messengerze wspomniał, że Patec teraz przygotowuje się do zdobycia Mount Everestu. Zaciekawiło mnie to na chwilę, bo czasami z bezpiecznej kanapy lubię popatrzeć na himalajski content, ale gdy go pobieżnie wygooglałem, szybko odpuściłem.
"Jakiś PatecWariatec? Kolejny pajac z YouTube, do tego z tej dawnej ekipy Friza" – pomyślałem i puściłem w niepamięć, bo to zdecydowanie nie moje klimaty.
Dziś z pełną świadomością mogę napisać: Kuba, przepraszam.
Temat co jakiś czas powracał, więc któregoś dnia podczas obiadu dałem szansę i obejrzałem jeden z jego archiwalnych filmów. Kuba Patecki to dziś 27-letni youtuber, influencer, podróżnik (wszystkie określenia po trochu pasują), który z dawnej ekipy Friza odniósł chyba największy indywidualny sukces i znalazł na siebie swój pomysł. A to w przypadku tej dawnej ekipy wcale nie jest takie oczywiste.
Z "pajaca" zmienił się (choć wciąż pajacuje w swoim charakterystycznym stylu) w autora materiału, po którym zbieram szczękę z podłogi. I jeśli ta trzyodcinkowa seria nie dostanie jakiejś nagrody, to zwątpię w sensowność jakichkolwiek konkursów.
Patecki i Everest Challenge
O co chodzi? Kuba Patecki parę długich miesięcy temu poinformował, że jego kolejny challenge (a robi ich całkiem sporo) to wejście na najwyższy szczyt świata. 8849 metrów nad poziomem morza na sam szczyt Mount Everestu. Jak postanowił, tak zrobił. Po półrocznych przygotowaniach poleciał do Nepalu i w maju z sukcesem nie tylko wszedł, ale i zszedł z czubka świata. Co nie jest takie oczywiste, bowiem większość śmiertelnych wypadków ma miejsce właśnie podczas zejścia.
Nie o samym pomyśle tu będzie, bo o nim sporo już się mówiło i pisało, gdy bohater wrócił cały i zdrowy do kraju. Efektem tego projektu była nie tylko zbiórka 850 tysięcy złotych na Fundację Cancer Fighters, ale i film, w którym wszystko zostało udokumentowane od A do Z.
Właśnie skończyłem trzeci, ostatni odcinek z tej serii. I mogę śmiało powiedzieć, że nigdy wcześniej na polskim YouTube nie obejrzałem czegoś tak dobrego. To także po raz pierwszy gdy na kolejny odcinek na YouTube czekałem równie mocno co na następne epizody najlepszego serialu.
Łącznie to ok. 3,5 godziny pełnoprawnego dokumentu o zdobyciu Mount Everestu, które równie dobrze mogłyby być emitowane na Netflixie. Dość powiedzieć, że gdy dziś wieczorem siadałem do ostatniego odcinka, to odruchowo włączyłem właśnie Netflixa, by tam go znaleźć.
Jest tam pokazana cała droga od wejścia do samolotu w Warszawie po szczęśliwy powrót do Base Campu u stóp Everestu. To zapis kilkutygodniowych zmagań z najwyższą górą na świecie. To kompletna opowieść o tym, jak naprawdę wygląda ta droga na szczyt (dosłownie i w przenośni).
To pełnoprawny dokument
Nie jest to jednak żadne amatorskie nagrywanie "tu byłem, to zrobiłem". To historia, na którą składa się wiele elementów: od własnoręcznych nagrywek telefonem, przez profesjonalne ujęcia kamerą czy dronem, po wypowiedzi całej plejady bohaterów, którzy też stają się fajnymi narratorami tej opowieści. Każdy wnosi coś innego: jest trener, jest lekarka, jest dietetyczka, a nawet legenda polskiego himalaizmu Adam Bielecki.
Całość jest przeplatana nagraniami Kuby Pateckiego już ze studia w Polsce, gdzie po powrocie komentuje i dopowiada to, czego nie widać. Te wstawki także fajnie pokazują kontrast pomiędzy Kubą "tu" i "tam", a w oczy rzuca się, chociażby, opuchlizna na twarzy, która pojawiała się podczas tego kilkudziesięciodniowego wysiłku.
Tak, dobrze widzicie. Jeśli jeszcze tego nie wiedzieliście, to z tego materiału dowiecie się i zrozumiecie, dlaczego wejście na 8-tysięcznik tyle trwa i jak długa to walka. Nie wiem tylko, czy bardziej jest to walka psychologiczna, czy fizyczna.
Rollercoaster emocji
W trakcie każdego z ponad godzinnych odcinków śledzimy zmagania, dostajemy cliff hangery. Wspinamy się razem z Kubą (swoją drogą miał prześwietny różowy kombinezon szyty na zamówienie), gdy lata góra-dół w celu aklimatyzacji. Razem z nim chorujemy, gdy dostaje anginy i cierpi w namiocie czy zatruwa się jedzeniem, a potem na chwilę ewakuuje się helikopterem, by zregenerować organizm.
Razem z nim się boimy, gdy leży wycieńczony w namiocie na kilku tysiącach metrów i wie, że nikt za niego nie wejdzie ani nie zejdzie. I razem z nim się cieszymy, gdy dobrze się czuje i w końcu zdobywa szczyt. A także razem z nim jesteśmy w szoku, gdy w miejscu, gdzie ludzie walczą o życie i tlen, szerpowie zamiast butli z tlenem odpalają sobie w przerwie papierosy przed podejściem.
Narracja i osobowość Kuby to jedno, co trzyma przy tej historii. Drugie to absolutnie obłędne ujęcia, które zostały nakręcone na miejscu. Nagrania z drona, którego odpalili w momencie wejścia na szczyt to moment, w którym gęba mi się sama zamknęła, choć do tej pory przeżywałem i komentowałem ostatni odcinek co chwilę.
Królowie-szerpowie
Myślę, że to też jeden z elementów sukcesu tej produkcji. Że z jednej strony widz widzi ten trud, ten wysiłek i nienormalne warunki funkcjonowania, a jednocześnie uświadamia sobie, że oni tam wraz z pomocą zespołu szerpów musieli jeszcze myśleć o nagrywaniu. Ile to musiało być roboty, co chwilę wyciąganie, startowanie, nagrywanie i lądowanie drona na 6-7-8 tysiącach metrów, gdzie ludzie walczą o swoje zdrowie i życie.
Z takiego branżowo-biznesowego punktu widzenia w oczy pozytywnie rzuciła się także komercyjna współpraca z mBankiem, który był partnerem wyprawy. Ciekawy przykład jak nienachalnie i sensownie można wesprzeć ciekawy projekt bez ciar komercyjnej żenady.
Z filmu dowiemy się także, jak to jest z tymi legendarnymi kolejkami na Mount Everest, czy faktycznie jest tak, że "szerpowie to właściwie wniosą każdego na górę" i jak wygląda codzienne życie na kilku tysiącach metrów.
Całość "siadła" tak dobrze także dlatego, że w tym wszystkim “Patec” cały czas pozostaje sobą. Jest bardzo bezpośrednim, wyluzowanym gościem, który często gada sympatyczne głupoty w swój specyficzny sposób. Nie udaje wielkiego himalaisty, a z każdym kolejnym wyjściem w górę podkreśla to coraz wymowniej. Że on był tylko górskim turystą, który z pomocą szerpów i tlenu zrobił coś, co zawodowcy robią sami i to nierzadko bez tlenu.
Himalaizm amatorski vs zawodowy
To wybrzmiewa zwłaszcza pod koniec serii, gdy widzisz ten gigantyczny wysiłek psychofizyczny jednego człowieka, a uświadamiasz sobie, że są ludzie, którzy robią to samotnie, bez pomocy szerpów i bez tlenu. Jak Piotr Krzyżykowski, który mniej więcej w tym samym czasie co Patecki zdobył dokładnie w ten sposób i sąsiadujące Lhotse, i Everest bez zejścia do bazy. Nawet ciężko ogarnąć to umysłem.
Pod koniec ostatniego odcinka dostajemy także potężną dawkę emocji, która uświadamia skalę wyczynu, zostawia ze sporą refleksją i sprawia, że… nie do końca można się cieszyć. Ale nie będę tutaj spoilerował – zobaczcie to sami, bo mógłbym pisać tu dużo, a i tak nie odda to skali i rozmachu nie tylko samego pomysłu, ale i efektów jego realizacji. Jeśli macie wybrać jedną rzecz do obejrzenia w najbliższym czasie, bez wahania odpalajcie Pateca na Netfli… tfu, na YouTube. I to nawet jeśli do tej pory w ogóle się zdobywaniem gór nie interesowaliście.
Pierwszy odcinek ma już 2,2 mln wyświetleń. Drugi 1,5, a trzeci w 9 godzin od publikacji zbliża się do 700 tysięcy i będzie miał ich dużo więcej.