Rodzice będą ścigani za "nielegalne" wakacje z dziećmi? Nauczyciele mówią nam, czy problem istnieje
Zdziwienie – tak jednym słowem można opisać stosunek naszych rozmówczyń do słów wiceministry Katarzyny Lubnauer. To, że uczeń, zamiast siedzieć w ławce, leży na leżaku na plaży, nie jest według nich problemem, a już zwłaszcza takim, który występuje nagminnie.
– Szczerze mówiąc, nie zauważyłam takiego zjawiska – mówi naTemat Agnieszka (imię zmienione), nauczycielka historii, która pracuje zarówno w szkole publicznej, jak i prywatnej.
Pedagożka po zastanowieniu przyznaje, że takie sytuacje się zdarzają, ale względnie rzadko – do tego stopnia, że dotąd nie zwracała na to większej uwagi. – Znacznie bardziej martwię się o uczniów i uczennice, którzy opuszczają zajęcia dlatego, że są zaniedbani, a nie o tych, z którymi rodzice chcą spędzić czas w ciepłym kraju – mówi historyczka.
Iga Kazimierczyk, kiedyś dyrektorka zespołu szkół, dziś prezeska Fundacji "Przestrzeń dla edukacji", problem urlopów od szkoły dostrzega, ale zaznacza, że zanim MEN zacznie nadzorować i karać, warto zorientować się, dlaczego w ogóle rodzice zabierają dzieci na wakacje w trakcie roku szkolnego. – Po pierwsze poza sezonem jest znacznie taniej. Jako nauczyciele wiemy o tym i to rozumiemy, sami chcielibyśmy wtedy wyjechać – mówi Kazimierczyk.
Ale kwestia finansowa to tylko jeden z powodów, dla których rodzice decydują się na wakacje z dziećmi podczas roku szkolnego. – Jest wiele momentów, gdy szkoła nie pracuje w normalny sposób. Placówka jest nominalnie otwarta, ale zamiast działalności edukacyjnej skupia się na opiekuńczej. To czas egzaminów ósmoklasisty, matur czy wreszcie końcówka roku szkolnego, gdy już w połowie czerwca oceny są już wystawione, a zamiast na lekcje chodzi się na lody – wymienia Kazimierczyk.
Wyjazdy uczniów z rodzicami w trakcie roku szkolnego
Nasze rozmówczynie przyznają, że zdarzają się sytuacje, gdy rodzice zabierają dzieci ze szkoły w środku roku szkolnego – pomiędzy jego początkiem a feriami lub feriami a końcem – jednak zazwyczaj nie mają im tego za złe. – Gdy rodzice uzgadniają nieobecność ucznia z nauczycielem, a dziecko wie, czego ma się nauczyć i wraca obkute, to nie ma o czym mówić – mówi prezeska Fundacji "Przestrzeń dla edukacji".
Problem leży gdzie indziej. – Rzadko, ale zdarzają się sytuacje, że rodzice zawijają ucznia ze szkoły na dwa tygodnie, a potem dziecko wraca kompletnie zielone. W konsekwencji pojawiają się problemy z zaliczeniem materiału, jedynki. Niektórzy rodzice potrafią mieć o to pretensje do nauczycieli – relacjonuje Kazimierczyk.
Urszula Setlak, nauczycielka fizyki w warszawskim liceum, problemu w nieoficjalnych wakacjach od szkoły nie widzi. – To nie jest powszechne, a gdy się zdarza, to uczniowie zawsze nadrabiają materiał – ocenia pedagożka.
Rozmówczyni naTemat zastrzega jednak, że nie wszędzie musi być tak różowo. – Faktem jest, że pracuję w szkole, gdzie rodzice poważnie traktują edukację swoich dzieci. Dla mnie problem nie istnieje, ale to nie znaczy, że go nie ma gdzie indziej – dodaje.
Setlak zwraca uwagę na to, że konieczność nadrabiania materiału w trakcie dłuższych nieobecności pojawia się nie tylko z okazji wyjazdów rekreacyjnych. To codzienność uzdolnionych sportowo uczennic i uczniów, którzy regularnie opuszczają lekcje, by uczestniczyć w zawodach czy zgrupowaniach.
Agnieszka, nauczycielka historii, jest przekonana, że jedynym problemem związanym z wyjazdami uczniów w trakcie roku szkolnego jest to, by istniały jasne zasady nadrabiania materiału.
– To jednak problem szkoły, nie Ministerstwa Edukacji Narodowej – ocenia. Według niej zasady te przydałyby się zwłaszcza dzieciom, które uczęszczają do szkół prywatnych. – Z moich obserwacji wynika, że w szkołach publicznych uczniowie są bardziej samodzielni. W szkole prywatnej bardziej oczekują pomocy nauczyciela – relacjonuje.
Wakacje w roku szkolnym. Czy to naprawdę problem?
Iga Kazimierczyk zastanawia się, dlaczego z morza tematów edukacyjnych MEN wyciągnął właśnie ten. – Czy przeprowadzono jakieś badania, które wykazały, że wyjazdy uczniów w trakcie roku szkolnego to powszechny i poważny problem? Czy istnieją rzetelne dane dotyczące tej kwestii? Dlaczego właśnie o tym minister mówi w wywiadzie? – wylicza swoje wątpliwości rozmówczyni naTemat.
Prezeska "Przestrzeni dla edukacji" dodaje, że w szkole prywatnej, w której pracowała, wyjazdy uczniów w trakcie roku szkolnego nie dezorganizowały pracy placówek, zwłaszcza że nikt nie zabierał dzieci ot tak sobie, tylko rodzice informowali o wszystkim szkołę, a ta wyznaczała materiał do "nadrobienia".
Podobnie uważa nauczycielka historii, z którą rozmawiamy. – Zazwyczaj wakacje ucznia w trakcie roku szkolnego nie są dla nas kłopotem. Owszem, wyjazd dziecka może być dużym problemem, ale w wyjątkowych okolicznościach: gdy np. razem z innymi uczniami uczestniczy w projekcie, którego finał zbiega się z jego nieobecnością. Jednak znowu to nie jest kwestia samej obecności czy nieobecności dziecka, ale jego uczenia się odpowiedzialności za grupę – wskazuje Agnieszka.
Ucząca fizyki Urszula Setlak dostrzega odpowiedzialne podejście po stronie rodziców.
– Rodzice zawsze nas uprzedzają, dogadują się jaki materiał uczeń ma opanować – relacjonuje.
Uczniowskie wyjazdy w trakcie roku szkolnego nie tylko jej nie przeszkadzają, ale wręcz wydają jej się przydatne. – System edukacji zakłada, że wszyscy jesteśmy tacy sami, a to nieprawda. Każdy z nas jest inny i ma różne potrzeby. Coraz więcej wiemy o różnych ścieżkach rozwoju mózgu, ale nadal jesteśmy na początku drogi. Jeśli ktoś sobie nie radzi, na przykład z powodu neuroróżnorodności, naszym wspólnym zadaniem jest dotarcie do tej osoby. Jeśli te kilkanaście dni przerwy w Polsce lub za granicą sprawi, że uczeń lub uczennica odpocznie i będzie mieć więcej sił na naukę, to super. Szkoła to nie więzienie – mówi Urszula Setlak.
Nauczycielki: Polska szkoła ma inne, ważniejsze problemy
Nauczycielki, z którymi rozmawiamy, zgodnie wskazują, że Ministerstwo Edukacji Narodowej ma wiele ważniejszych spraw na głowie niż wyjazdy rodziców z dziećmi podczas roku szkolnego. – Nie rozumiem tego. Polska szkoła ma pierdyliard innych problemów, a rząd zajmuje się właśnie tym. Dlaczego? – zastanawia się Agnieszka.
Na pytanie, jakim innym – poważnym i powszechnym – problemem powinna się zająć władza w kontekście edukacji, historyczka odpowiada bez namysłu. – Przepełnienie klas. Tą kwestią powinien się zająć MEN. Jak to jest, że mamy niż demograficzny, a klasy nadal liczą około 30 uczniów? To jest coś, co uczniom utrudnia naukę, a nam pracę, przez cały rok. Nie okazjonalne wyjazdy tej czy innej osoby.
Iga Kazimierczyk zamiast ścigania rodziców na "nielegalnych" wakacjach oczekuje od państwa realnej pomocy dla uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych i uczniów cudzoziemskich. – System nie dostrzega zróżnicowania neurologicznego uczniów – mówi, odnosząc się do dzieci z orzeczeniami autyzmu, ADHD i innych.
Jak podkreśla Kazimierczyk, w przeszłości szkoła stosowała wobec takich dzieci systemową przemoc, w tym wykluczenie. Dziś edukacja jest włączająca – w teorii. W praktyce nie da się posadzić wszystkich uczniów z orzeczeniami w pierwszej ławce, choć każdy z nich ma takie zalecenie, a także poświęcić wszystkim, dzieciom neurotypowym czy neuroatypowym, polskim i cudzoziemskim, tyle czasu i uwagi, ile potrzebują.
– Nie ma wystarczającego wsparcia dla nauczycieli. Koniec końców sam zapał do pracy nie wystarczy. Te wszystkie działania można przeliczyć na roboczogodziny i ręce do pracy. Gdy kadry nie ma, nic się nie wydarzy – mówi Kazimierczyk.
"Najważniejsza jest wymiana kadry"
Fizyczka Urszula Setlak widzi dla MEN inne najpilniejsze zadanie. – To straszne, co powiem, ale najważniejsza jest wymiana kadry nauczycielskiej. Trzeba zastąpić zakute łby osobami, które są w stanie zrozumieć, że żyjemy w nowej rzeczywistości – ocenia nauczycielka.
Według niej zbyt często na zmiany cywilizacyjne próbuje się odpowiadać metodami z poprzedniej epoki.
– Świetnie widać to na przykładzie smartfonów. Nie można zakładać, że jak zmusimy dzieci do odłożenia komórek, to będzie cudownie. Mamy do czynienia z innym pokoleniem, takim, które pod palcami ma dostęp do większej i bardziej aktualnej wiedzy, niż może posiąść jakikolwiek nauczyciel. Dziś pedagog już nie jest wyrocznią – i dobrze. Trzeba zmienić sposób myślenia i prowadzenia lekcji tak, by telefon nie był przeszkodą, tylko pomocą – mówi Setlak.
Jej zdaniem kluczowe są solidne podwyżki dla nauczycieli, które pozwolą wrócić do zawodu tym, którzy naprawdę chcą i potrafią uczyć. – Jestem przeciwniczką obecnego systemu. Tworzą go wariaci i nieudacznicy. Ja jestem w tej pierwszej grupie, bo trzeba być szaloną, by chcieć pracować w szkole w takich warunkach – mówi Setlak.
Kazimierczyk zastanawia się, czy za przyglądaniem się przez MEN sprawie pozaszkolnych wyjazdów uczniów stoją już propozycje prawne. – Czy jest już pomysł na to, kto miałby monitorować wykonanie obowiązku szkolnego? Sąd rodzinny? Nauczyciele? A może miałby powstać mieszany system w połączeniu z jakimiś służbami? Ile by to kosztowało? – wylicza.
Jej wątpliwości budzi spójność polityki MEN. – Pierwsza decyzja ministry Barbary Nowackiej, czyli zakaz prac domowych, była oczkiem puszczonym do wielkomiejskich rodziców z klasy średniej. To przecież głównie oni ślęczeli z dziećmi nad lekcjami. Teraz tej samej grupie MEN grozi palcem wiceministry Lubnauer. Do której bramki oni strzelają? – zastanawia się Kazimierczyk.
Sprawę podsumowuje fizyczka. – MEN skupia się na pilnowaniu, bo pilnowanie jest łatwe, a na końcu można stwierdzić, że winny jest rodzic. Tymczasem wina nie leży po żadnej ze stron. Każdemu wydaje się, że funkcjonują trzy różne obozy: nauczyciele, rodzice, dzieci. Tymczasem szkołę tworzymy wszyscy razem. Naszym zadaniem jest wspierać siebie wzajemnie – konkluduje Urszula Setlak.