Dryjańska: Koalicja miękiszonów. Przegranie aborcji to wielka, czerwona syrena alarmowa dla Tuska
W amerykańskich filmach wygląda to tak: przed kluczowym głosowaniem najważniejsza jest magnetyczna tablica, wisząca w centralnym punkcie kwatery ugrupowania. W miarę upływu czasu rzecznik dyscypliny partii zapełnia ją nazwiskami parlamentarzystów w kolumnach "za", "przeciw”, "niepewni" i "nieobecni". Niepewnych się przekonuje, nieobecnych stara się ściągnąć. Wszystko jest dokładnie policzone: tak by było wiadomo, czy projekt przejdzie, czy upadnie.
Chodzi o to, by do minimum ograniczyć przykre niespodzianki. I rzecz jasna nie zaliczyć publicznej kompromitacji, bo właśnie w takich kategoriach trzeba traktować odrzucenie flagowego projektu rządzących.
Jednak tu jest Polska, światowa stolica podejścia "jakoś to będzie". Czy to możliwe, by Koalicja 15 października skompromitowała się z tak błahego powodu, jak brak tablicy? Być może kobiety powinny się skrzyknąć i zrobić zrzutkę, by zasponsorować politykom to zaawansowane technologicznie narzędzie pracy? I przy okazji kupić im także ścieralne markery i gąbkę, żeby nie okazało się, że na tej tablicy nie mają czym pisać?
Po pierwsze: sprawczość. Po drugie: sprawczość. Po trzecie i ostatnie: sprawczość
Problem K15X jest znacznie poważniejszy niż ewentualne braki w wyposażeniu biurowym. To brak woli, by się ogarnąć. A ogarnięcie to warunek konieczny sprawczości, jednego z najważniejszych, jeśli nie najważniejszego przymiotu w polityce. Za brak sprawczości się płaci: jak amerykańscy Demokraci, którzy zamiast zgodnie z prawem zrobić porządek z Donaldem Trumpem (zamach stanu na Kapitolu to tylko jeden z powodów), utknęli w jałowych debatach i komisjach, a za chwilę USA mogą wpaść w jego ręce.
Dwa dni po wyborach, gdy mimo milionów niedemokratycznych przeciwności ówczesna opozycja pokonała Prawo i Sprawiedliwość, pisałam o tym, że nowej władzy przydałby się koalicyjny rzecznik dyscypliny, bo inaczej prędzej czy później potknie się o własne sznurowadła. No cóż, okazało się, że prędzej. Teraz, po wtopie władzy w sprawie aborcji, z Wiejskiej dochodzą głosy, że rządzący mieli problemy z dogadaniem się pomiędzy klubami. Ach, no i rzecz jasna nie mieli dokładnie policzonego głosowania, zanim do niego doszło. Serio?
Donald Tusk sroży się, miota i karze, ale mleko się rozlało. Kary dla posłów Romana Giertycha i Waldemara Sługockiego, którzy opuścili głosowanie (pierwszy z przyczyn ideologicznych, drugi z powodu podróży służbowej), są konieczne, ale nie rozwiązują problemu.
Kobiety zostały po raz kolejny spoliczkowane przez rządzących, tym razem nie z siarczystą precyzją PiS-u, ale niechlujnie i z uśmiechem. To zła wiadomość dla K15X, bo to dzięki mobilizacji kobiet właśnie mogła z ław opozycji przesiąść się do rządowych. Własnymi działaniami, a raczej zaniechaniami, stara się o to, by była to tylko jedna kadencja. Kolejne badania opinii publicznej pokazują rosnące zniechęcenie kobiet impasem ws. aborcji, a piątkowe głosowanie może ten trend tylko umocnić.
Koalicja "co ja mogę"
Najzabawniejsze w tej całej kompromitacji – bo pozostaje już tylko śmiech – jest to, że Koalicja 15 października pochwaliła się swoją impotencją przez przypadek, bo liczyła na polityczne zyski. Andrzej Duda – prezydent z PiS – także jest bowiem zwolennikiem wsadzania do więzień bliskich kobiet, które przerywają ciążę, więc ustawy by nie podpisał. To mógłby zrobić dopiero na przykład Rafał Trzaskowski, gdyby wygrał wyścig prezydencki. Teraz jednak wyborczynie i wyborcy słusznie mogą zadawać sobie pytanie: czy nowy prezydent w ogóle będzie miał co podpisać, skoro pierwotny projekt nawet nie przeszedł przez Sejm? A jeśli nie: co za różnica, kto zamieszka w Pałacu?
Sprawczość K15X ulegała erozji od miesięcy, wraz z żenującymi obradami komisji śledczych, sprawnie trollowanymi przez PiS, jednak porażka projektu znoszącego kary za aborcję burzy obraz skuteczności władzy. Tak jak Daniel Obajtek miał przydomek "wszystko mogę", tak obecny rząd na naszych oczach dorabia się wizerunku Koalicji "co ja mogę". Tak, chodzi o imposybilizm, bardzo malowniczo swego czasu określony przez Jarosława Kaczyńskiego. To groźne, bo tuż obok imposybilizmu znajduje się bezradność, a zaraz obok niej śmieszność.
Zastanawiając się nad przyczynami tej porażki Donald Tusk powinien spojrzeć w lustro. To on na Campusie Polska obiecywał, że na listach wyborczych PO nie znajdzie się nikt, kto nie podniesie ręki za liberalizacją prawa kobiet do aborcji. To on rok później zaprosił na pokład Romana Giertycha, który na początku III RP reanimował przedwojenną, faszystowską Młodzież Wszechpolską (o czym wielu fanów mecenasa nie wie lub nie chce pamiętać). To Tusk wreszcie odpowiada za to, kto pilnuje dyscypliny w klubie i jak wywiązuje się z tego obowiązku. Reszta to efekt domina.
To nie było zwykłe głosowanie. Z powodu takich głosowań przegrywa się wybory. Wyborcy nie lubią nieudaczników.