Dryjańska: Kolejny dzień, kolejny martwy kochanek księdza. Tak nisko upadliśmy jako społeczeństwo
To nie jest setny felieton o hipokryzji hierarchów. Jaki jest episkopat, każdy widzi. Każdy, kto ma oczy i przynajmniej raz na jakiś czas je otwiera. Na użytek tych rozważań zostawmy chłopców w sutannach – od młodzieniaszków po emerytów – na boku. Trochę tak, jak ksiądz Grzegorz z Drobina, gdy w sobotę zostawił w swoim mieszkaniu ciało partnera, z którym wcześniej, ekhem, uprawiał bardzo intensywny seks, a sam poszedł udzielać ślubu parze akceptowanej ideologicznie przez Watykan.
Za dużo czasu poświęcamy podwładnym papieża, a za mało sobie. Nawet w tak zapierających dech w piersi sytuacjach, jak w Drobinie, Sosnowcu czy Dąbrowie Górniczej, czyli tragicznie lub prawie tragicznie zakończonych imprez, podczas których panowie łykali pigułki na potencję jak dropsy, przyjmujemy perspektywę klerocentryczną. A przecież to my, jako społeczeństwo, jesteśmy najważniejsi.
Tymczasem roztrząsamy biografie zabójczo jurnych kapłanów, robimy w internecie kwerendę ich wypowiedzi, z aptekarską dokładnością mierzymy poziom skandalu w skandalu, jakby istotną różnicę robiło to, czy wskazówka na skali oburzeniometru zatrzymała się na 89 czy 98 proc.
Analizujemy, jak bardzo dany incydent zaszkodzi kościołowi (mała litera jest nieprzypadkowa), tak jakby to kondycja tej organizacji – a nie nasz los – była naszym głównym zmartwieniem. Po raz tysięczny debatujemy o tym, czy i jak sytuację kleru zmieniłoby zniesienie celibatu lub kapłaństwo kobiet. Patrzymy wszędzie, tylko nie w lustro. Myślimy o wszystkich, tylko nie o sobie. Błąd.
Orły, sokoły... barany
Owieczki – tak księża nazywają ludzi polanych wodą w ich świątyniach. Protekcjonalnie, pieszczotliwie (bez skojarzeń), z troską. No cóż, to oficjalny, dla niektórych nawet sympatyczny termin. Prawda jest jednak taka, że księża traktują społeczeństwo jak stado metaforycznych baranów i mają ku temu wszelkie podstawy. Czemu mieliby tego nie robić, skoro jako społeczeństwo pozwalamy się tak traktować? Grzech byłoby nie skorzystać.
Austriacka pisarka Marie von Ebner-Eschenbach stwierdziła swego czasu: "Najniżej upadło państwo, którego rząd w milczeniu musi wysłuchiwać, jak jawni dranie prawią mu kazania o moralności". Wystarczy podmienić "państwo" na "społeczeństwo" i "rząd" na "ludzi", by cytat ten boleśnie trafiał w sam środek polskiej tarczy.
Tak, upadliśmy najniżej. To zła wiadomość, zwłaszcza że jest u nas gorzej, niż wyobraźnia autorki przewidywała. W XXI wieku po pierwsze nie musimy wysłuchiwać, a po drugie nie w milczeniu. A jednak to robimy – niczym nasi niepiśmienni przodkowie, którzy w przeciwieństwie do nas nie mieli wyjścia. Robimy to, bo tradycja. Bo sąsiad. Bo babcia. Bo pierwsza komunia. Bo zdjęcia ślubne. Bo co ludzie powiedzą. I tak to się w naszym grajdołku kręci. Jako społeczeństwo mamy dokładnie to, na co zasługujemy.
Jak barany prowadzimy najmłodszych – rzekomo nasz największy skarb, naszą przyszłość – do przedstawicieli instytucji, która jest tradycyjnie wyspecjalizowana w gwałceniu i tuszowaniu gwałcenia dzieci. Posyłamy uczniów i uczennice na katechezę, dając do ich głów dostęp biskup wie komu. Być może na przykład księdzu Grzegorzowi z Drobina. Tak, zgadliście, gość jest katechetą w szkole. Cudownie się składa, prawda?
Czego o moralności może nauczyć nas facet, który żyje w kłamstwie, jedno mówi, drugie robi, a gdy wydarza się tragedia, jak gdyby nigdy nic zostawia w mieszkaniu ciało i po prostu sobie idzie? O tym, że w lokalu znajduje się nieboszczyk, służby powiadomiła dopiero usługująca księżom kobieta. Pech księdza z Drobina polega na tym, że wpadł.
Syndrom watykański
To musi być jakiś syndrom watykański, bo syndrom sztokholmski to po prostu za mało, by oddać skalę przyzwolenia na tę patologię. Tak, biorą się za nas wcześnie, gdy jesteśmy małymi dziećmi. Zaczynają nas urabiać, gdy nie możemy się bronić. Imają się różnych technik psychomanipulacji, by zrobić z nas petentów, bo nawet nie klientów, w kolejce po nieistniejące dobra do samej śmierci. Od wymagania czołobitności ("proszę księdza") przez fałszowanie bliskości ("ojcze"), po przemoc psychiczną dziecięcej spowiedzi, sianie strachu i szantaż na bazie mitologii z Bliskiego Wschodu.
Ale przecież dorastamy. Nie jesteśmy już tak skrajnie bezradni, jak byliśmy, gdy zapisywano nas do tej korporacji – jako niemowlęta. Możemy decydować o sobie mimo trudności i blizn po religijnym wychowaniu. Możemy ochronić swoich bliskich tak, jak sami powinniśmy być kiedyś ochronieni.
Są tacy, którzy tak robią, ale zbyt nieliczni. Reszta, której coś się nie podoba, psioczy w duchu, ale zgina kark. Dla świętego spokoju, za który jak za wszystko, co jest związane z kościołem, i tak trzeba w końcu słono zapłacić.
Naród wannabe bohaterów i siłaczek pokornie schyla się do upierścienionej dłoni, zamiast zadbać o siebie i swoje rodziny: przestać słuchać co mają do powiedzenia faceci w sutannach. Nie zaszczycać ich swoją obecnością nawet od święta. Nie pozwalać na pranie mózgu dziecka na katechezie. Nie mdleć z zachwytu, bo któryś gra na gitarze, a inny potrafi zachować się jak człowiek. Jedyną odpowiedzią na kazania powinno być echo w pustych kościołach.
Klerosystem
Nie twierdzę, że to wystarczy, by zrobić z Polski normalne, świeckie państwo. To warunek konieczny, ale niewystarczający. Nie zapominajmy, że mamy w Polsce klerosystem – sieć duchownych ulokowanych na etatach w szkołach, szpitalach, urzędach skarbowych, wojsku i innych państwowych instytucjach. Wszystko po to, by kasa się zgadzała i nie zależała przypadkiem od liczby zainteresowanych tym, co duchowni mają do zaoferowania. Obszernie i z dużą erudycją opisywał to prof. Paweł Borecki w naszym podcaście naTemat "Świecki spokój".
Świecka Polska wymaga znacznie więcej niż tego, by nie uginać się pod presją – wewnętrzną lub otoczenia – w życiu osobistym. Potrzeba rozwiązań systemowych. Nie można jednak udawać, że te dwie płaszczyzny nie mają ze sobą styczności.
Gdy po cichu podporządkowujemy się organizacji, która jest znana z czynienia zła, godzimy się na wszystko, co najgorsze. Kolejne malownicze wykwity hipokryzji, często z seksem w tle, to nie wypadki przy pracy, ale owoce, po których ich poznajemy. Nie możemy się tłumaczyć, że nie wiemy. Wiemy. Pytanie brzmi, co z tym zrobimy.
Czytaj także: https://natemat.pl/569057,bog-seks-imprezy-o-co-chodzi-z-kochankami-ksiezyNajniżej upadło społeczeństwo, które w milczeniu słucha, jak jawni dranie prawią mu kazania o moralności. Dobra wiadomość jest taka, że teraz możemy iść tylko w górę.