"To bogowie hydrotechniki". Holendrzy wiedzą, jak walczyć z powodzią – wieki temu robili to w Polsce

Katarzyna Zuchowicz
19 września 2024, 11:06 • 1 minuta czytania
Są prawdziwymi mistrzami w tym, jak radzić sobie z zalaniami i powodziami. Mają to niemal we krwi, bo już w średniowieczu ich wiedza o osuszaniu bagien była w Europie tak znana, że w tym celu Krzyżacy ściągnęli ich do Prus. Potem Holendrzy osuszali Żuławy. Tu wieki temu się osiedlili, tu budowali swoje wiatraki, tu nawet założyli dzisiejsze miasto Pasłęk, zwane kiedyś "Holland". Ta historia jest fascynująca i Polska naprawdę wiele im zawdzięcza. Oto jak Holandia pracowała na to, by świat uznawał ją dziś za wzór walki z żywiołem.

To specyficzny wzór, bo nie da się w innych krajach skopiować 1:1 wszystkiego, co w Holandii wcielono w życie. Wiadomo, że topografia jest tu wyjątkowa – ok. 25 proc. powierzchni kraju znajduje się poniżej poziomu morza i gdyby nie zabezpieczenia przed powodziami blisko 60 proc. mogłoby znaleźć się pod wodą. Na terenach zalewowych mieszka mniej więcej połowa z 17 mln mieszkańców kraju, więc łatwo sobie wyobrazić, co by się działo.


Holendrzy żyją z tym od zawsze. I znają się na zalanych terenach jak zapewne mało kto w Europie. W swojej historii wiele razy zmagali się z powodziami, w których ginęło ponad tysiąc osób. Dwie z nich wyróżniają się jednak najbardziej.

Pierwsza – w 1287 roku. Zginęło wtedy ok. 50-80 tys. ludzi. Pod wodą znalazły się setki miast i wiosek. Powódź wywołał sztorm na Morzu Północnym, który uderzył w nocy z 13 na 14 grudnia. Do dziś nazywana jest Powodzią Św. Łucji. Był to największy kataklizm w historii Holandii.

I druga – w 1953 roku. Zginęło wtedy 1836 osób. Powódź również wywołał sztorm, który uderzył w nocy z 31 stycznia na 1 lutego, została przerwana tama, woda wdarła się w głąb lądu aż na 75 km. Zalanych zostało ok. 162 tys. hektarów ziemi, zniszczonych było 3 tys. domów. Potem Holandia z tak potężną powodzią już się nie mierzyła.

– Oni są bogami hydrotechniki – tak podsumował Holandię znajomy, pasjonat tego kraju.

Trzeba przyznać, od wieków obrośli już legendą. Również w Polsce.

Od wieków Holendrzy wiedzieli, jak osuszać podmokłe tereny

Od średniowiecza wiadomo było, że znają się na osuszaniu podmokłych terenów jak nikt. Dlatego najpierw cofnijmy się w czasie, bo ich wkład na ziemiach polskich też jest ogromny. Holendrzy osuszali Żuławy, osuszali też Urzecze, historyczny podwarszawski mikroregion z Saską Kępą i Kępą Zawadowską.

To właśnie Holendrzy, Flamandowie i Fryzowie, którzy uciekali przed prześladowaniami religijnymi w Europie, byli pierwszymi osadnikami Saskiej Kępy w XVII wieku. Kępa została im wydzierżawiona w 1628 roku, nazywano ją nawet Kępą Holenderską, Oleandrami, Holandią.

"Ich wiedza i umiejętności były ściśle powiązane z terenami zalewowymi, które przystosowywali do gospodarowania i umożliwiły im uprawę często zalewanych madów wiślanych. Dzięki nim osuszanie podmokłych terenów – poprzez zastosowanie melioracji, budowę grobli i kanałów, rowów, nasadzenia wierzb czy specyficzne budownictwo weszły do kanonu zachowań wielu mieszkańców Urzecza" – to fragment obszernego opisu z profilu Dzielnica Wisła.

Portal edukacyjny Historia Poszukaj zwrócił zaś uwagę na to, że nowi mieszkańcy w ogóle osiedlali się w miejscach, gdzie polscy chłopi pańszczyźniani nie potrafili poradzić sobie z terenem podmokłym lub zalewanym przez rzekę.

"Kontrakty zawierane z osadnikami, zwykle na 40 lat, zobowiązywały ich do wykarczowania i osuszenia gruntów. Obeznani z żywiołem wody olendrzy potrafili nie tylko żyć, ale i rozwinąć swoją gospodarkę na tych niegościnnych ziemiach, budując sprawny system odwadniająco-nawadniający, stosując jako nawóz żyzny namuł rzeczny oraz szereg skutecznych zabezpieczeń przed powodzią" – czytamy.

"Mówiono o nich, że są mistrzami w budowie wałów i kanałów"

Ale ich obecność na ziemiach polskich zaczęła się dużo wcześniej. Przybywali z powodu prześladowań religijnych protestantów i sytuacji gospodarczej, ale też niektóre źródła wspominają, że np. w czasach Prus ściągali ich Krzyżacy – do osuszania bagien na dzisiejszych Żuławach.

Powszechnie uważa się, że na Pomorzu pojawili się w XVI wieku. Wtedy też zaczęli osiedlać się w delcie Wisły.

Jak zwraca uwagę serwis wiatrak.nl, teren ten był jednym z najżyźniejszych regionów Polski, ale przez większą część roku był zalewany, jeśli nie było odpowiednich wałów i odwodnienia.

"Około 1525 roku podjęto wysiłki, aby zachęcać i sprzyjać imigracji holenderskich rolników, o których mówiono, że są mistrzami w budowie wałów i kanałów. Holendrom, którzy się tu osiedlili, udało się ulepszyć nisko położone, bagniste tereny i w ten sposób zyskali przychylność swoich władców. Swoje zadowolenie z tych kolonistów wyrażali także wielokrotnie królowie polscy" – czytamy.

Holendrzy wprowadzili np. młyn wodny, który wcześniej nie był tam znany. Stąd na Żuławach pojawiły się znane nam wiatraki holenderskie.

"To im zawdzięczamy odwodnienie Żuław"

A tak ich zasługi opisuje inny serwis, Polen Voor Nederlanders. Tu czytamy, że w depresyjnych Żuławach przybysze z Niderlandów znaleźli namiastkę ojczyzny. Nazywano ich mennonitami, od nazwiska ich przywódcy duchowego Menno Simonsa:

"Mennonici odegrali poważną rolę w odbudowie, rozbudowie i eksploatacji żuławskiego systemu melioracyjnego. Wielkie połacie delty przekształcili w urodzajne pola, a by tego dokonać, musieli wykopać setki kilometrów kanałów, usypać tamy, zbudować mosty i wiatraki napędzające urządzenia odwadniające".

I dalej: "Sadzili też wierzby, które są żywymi pompami. To w dużej mierze im Żuławy zawdzięczają charakterystyczny krajobraz, tak dobrze znajomy każdemu turyście z Holandii".

Magda Żelazowska, autorka książki pt. "Mennonitka i hrabia" opowiadała zaś w rozmowie z wp.pl, że osadnicy byli prostymi ludźmi, ale posiadali dużą wiedzę i np. wiedzieli, "jak odpowiednio kształtować teren i budować funkcjonalne zagrody na terenach zalewowych".

"To im zawdzięczamy m.in. odwodnienie Żuław. Dzięki wiedzy, jaką przywieźli z Holandii, kontynuowali proces osuszania tamtejszych ziem rozpoczęty w czasach krzyżackich" – powiedziała.

"Stworzyli sieć kanałów melioracyjnych, osuszali mokradła"

Nazywano ich Olędrami, Holendrami, czy Holędrami. Osiedlali się też na Kujawach, w Wielkopolsce, czy na wspomnianym wcześniej Mazowszu. Ale też szerzej na Pomorzu, gdyż w 1599 roku starosta pucki i założyciel Wejherowa Jan Jakub Wejher postanowił dzięki nim osuszyć bagna w okolicach dzisiejszej Karwi.

Serwis Poznaj Historię informuje, że Holendrzy stworzyli tam sieć kanałów melioracyjnych, osuszali mokradła i zamieniali je w uprawne pola i żyzne łąki.

"Do dziś zresztą ten fragment Nordy, czyli kaszubskiej Północy, nazywany jest Holendrami lub Olendrami. Przez kilkaset lat Karwieńskie Błoto – dziś to są dwie wsie Karwieńskie Błoto Pierwsze i Karwieńskie Błoto Drugie – były bagnami nienadającymi się do życia. Aż do przybycia holenderskich mennonitów" – czytamy.

I tak można jeszcze długo.

Ale najważniejsze pytanie, co Holandia robi dziś? Jak skutecznie powstrzymuje kraj przed kolejnymi powodziami, by taka jak w 1953 roku już się nie powtórzyła?

Plan Delta – tak chroni się Holandia

Powiedzmy krótko – zawsze coś robili. Powstawały tamy, kilometry wałów przeciwpowodziowych, nadmorskich, czy rzecznych, budowano poldery, z których największe mają ponad 500 km kwadratowych, a wszystkich jest ponad 4 tysiące. Itp.

Oto np. 32-kilometrowa zapora Afsluitdijk zbudowana w latach 1927–1932.

Jednak mnóstwo zmieniło się po 1953 roku. Wtedy Holandia jak nigdy wcześniej zaczęła wdrażać plan przeciwdziałania powodziom. A przyczynami tej konkretnej zajęła się specjalna komisja. Zajęto się regulacją ujść rzek, podniesiono też wysokość wałów przeciwpowodziowych.

Ale przede wszystkim szybko wdrożono w życie słynny Plan Delta (Delta Works), który opracowywany był lata wcześniej, tylko powódź go przyspieszyła.

To olbrzymi system 13 tam, zapór przeciwpowodziowych, śluz i wałów, uważany jest za największy tego typu na świecie.

W jego skład wchodzi m.in. potężna Oosterscheldekering, 9-kilometrowa bariera przeciwsztormowa na Skaldzie Wschodniej, w prowincji Zelandia.

A także Maeslantkering – wysoka na 20 metrów ruchoma zapora wodna na kanale Nieuwe Waterweg, która wygląda jak ruchome wrota zabezpieczające Rotterdam przed powodzią i ma takie działanie.

To jedna z największych takich konstrukcji na świecie.

Cały projekt od lat zachwyca. A stowarzyszenie American Society of Civil Engineers uznało w 1994 roku za jeden z cudów technicznych współczesnego świata.

Budowa Delta Works umożliwiła połączenie licznych wysp i półwyspów prowincji Zelandia, które były dosłownie izolowana przez wieki. Budowa mostu Zeeland i tunelu Westerscheldetunnel (2003) znacznie poprawiła strukturę drogową.

Co ciekawe, w Wikipedii przeczytacie, że jest jednym z rzadkich przykładów udanego kompromisu ekologów, rolników, rybaków i lobby przemysłowego. I że zapory nie przeszkadzają w ruchu statków, zachowano też w większości naturalne środowisko różnych gatunków zwierząt. 

Poza tym Holandia wdrożyła strategię zwaną Room for the River, czyli takie zagospodarowanie okolicy rzek. Oznaczało to m.in. przesunięcie wałów, czy usuwanie lub modyfikowanie przeszkód. Albo jak na rzece Waal w Nijmegen – poszerzenie koryta rzecznego, budowę parku wodnego i trzech nowych mostów.

Ale, jak wynika z ubiegłorocznego sondażu, który cytuje niedziela.nl, Holendrzy i tak obawiają się klęsk żywiołowych. 63 proc. badanych uznało, że zmiany klimatu znacznie zwiększą zagrożenie powodziowe w Holandii.

Czytaj także: https://natemat.pl/569909,miasto-gabka-tak-nazywana-jest-bydgoszcz-ale-na-rynku-betonoza