Tak, naprawdę tak wygląda ekran w środku samochodu. Steruje się tam niemal wszystkim

Michał Mańkowski
26 września 2024, 16:32 • 1 minuta czytania
Pamiętam, że gdy byłem mały, bardzo nie lubiłem jeść spaghetti. Nie wiem, jak to możliwe, bo od wielu lat to jedno z moich ulubionych dań. Na szczęście z wiekiem człowiek dojrzewa i gusta mu się nieco zmieniają. I w motoryzacji takim moim spaghetti jest też trochę samochody od Mini, na które kiedyś nie mogłem patrzeć, a ostatnio sam się zdziwiłem, jak często zdarza mi się na nie zwrócić uwagę i “poważnie o nich pomyśleć”. 
Ekran w nowym Mini Countryman SE. Fot. naTemat

No dobra, może nie jest to aż taka miłość jak do makaronu, ale w mojej głowie zdecydowanie coś kliknęło względem Mini. To też efekt długiej drogi, która przeszły te samochody, bo dziś mają już niewiele wspólnego z “małymi i dziwnymi kurduplami”. Nazwa z jednej strony pomaga, bo wystarczy hasło “Mini”, by wiedzieć, o czym mówimy i czego można się spodziewać jeśli chodzi o design i wrażenia z jazdy. 


Z drugiej strony ta sama nazwa to pułapka, bo “Mini” jest dość sugestywne i dla wielu osób to wciąż te “mini samochodziki”. Stawiam tezę, że sporo osób nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak spore (jak na standardy Mini) robią dziś samochody. 

Jednym z takich aut jest model Countryman, który jest bezpośrednią konkurencją dla samochodów takich jak BMW X1, Audi Q3 czy Mercedes GLA. Ta perspektywa sprawia, że patrzy się już na niego zupełnie inaczej, prawda? 

Spójrzcie na tę sylwetkę. To naprawdę kawał auta, pełen komplet drzwi, sporej wielkości “buda”. Fajne jest jednak to, że Countraman nie daje się łatwo kategoryzować. Gdy tak patrzę na niego to trochę taki baby Range Rover (jak się odpowiednio zmruży oczy). To spory awans społeczny, bo jeszcze parę długich lat temu powiedziałbym, że Mini to raczej taka baby Multipla. 

Tymczasem dziś dostrzegam, że to samochód bardzo spójny, który na pewno nie jest dla wszystkich. Powiedziałbym, że jest bardzo zero-jedynkowy: albo kupujesz tę wizję, albo nie mieści ci się w głowie, by tym jeździć. Miłe dla oka detale, charakterystyczne oświetlenie i niepodrabialna sylwetka sprawiają, że to samochód zdecydowanie dla wszystkich, którzy chcą się wyróżniać i szukają jakiegoś wyrazistego (i designem, i kolorystyką) przebicia tego szaro-czarno-białego krajobrazu na polskich ulicach. 

Co ciekawe, przetestowałem je także w wariancie rodzinnym z fotelikiem z tyłu i w dłuższej trasie. Egzamin zdany. Nie jest to co prawda aż tak przestronne auto, ilość miejsca w bagażniku jest taka dostosowana bardziej do kilkuletniego dziecka niż noworodka, gdzie gratów do wożenia jest dużo więcej (i są dużo większe), ale w sytuacji, w której większość naszej jazdy to jazda po mieście, to nie musi być dyskwalifikujące. 

Prawdziwy mini experience zaczyna się jednak wewnątrz. Tu króluje naprawdę potężny ekran zamontowany na środku deski rozdzielczej. Muszę przyznać, że Mini jednocześnie utrzymało charakterystyczny dla siebie okrągły ekran, który zawsze był wyróżnikiem, a jednocześnie poszli z duchem czasu. 

Jest to wyświetlacz o naprawdę bardzo wysokiej jakości z wyrazistymi kolorami, do tego działający bardzo płynnie. Zaskoczeniem było to, jak solidnie jest on przymocowany. To żaden tam mały doklejony tablecik, ale sztywno zamontowany samodzielny element. Testowo nawet próbowałem go „poruszać” i ani drgnie. 

Samo wnętrze jest stosunkowo oszczędne i „mało” się tam dzieje. W dobrym tego słowa znaczeniu. Rozmiar i sam fakt posiadania takiego wyświetlacza na środku przykuwa już wystarczająco dużo uwagi. 

Trzeba się jednak  trochę przyzwyczaić do tego, że komplet informacji o aucie i jeździe dostajemy nie przed oczami, jak to ma miejsce zazwyczaj, ale na tym ekranie. Przed nami jest jedynie prędkość na wyświetlaczu HUD. Ta konieczność „skakania” mózgiem i oczami lewo-prawo nie jest jakoś wybitnie komfortowa, nawet po paru dniach jazdy.

Samo opanowanie obsługi też chwilkę zajmuje. Mamy oczywiście Apple CarPlay, ale ze względu na to, że wyświetlacz jest okrągły to CarPlay wyświetla się tylko… w kwadracie. W efekcie wygląda to w ten sposób. Mam nadzieję, że za jakiś czas ktoś poprawi to na poziomie oprogramowania i zajmie cały ekran. 

Uwagę przykuwają także stosunkowo niestandardowe materiały użyte do wykończenia wnętrza. To efekt m.in. sposobu pozyskiwania materiałów, bo dzianina na desce rozdzielczej, boczkach drzwi i niektórych elementach jest wykonana w ponad 90 proc. z recyklingu.

Jakby samo Mini było za mało egzotyczne, do testów dostaliśmy nowiutki egzemplarz… elektryczny. To już połączenie iście ekstrawaganckie. Mini Countryman SE, bo tak dokładnie się nazywa, to w pełni elektryczny samochód. 

W pełni naładowany silnik pokazywał zasięg w okolicach 415 km. I wydaje się to zasięgiem realnym. W trybie mieszanym przy rozsądnej jeździe udało mi się osiągnąć zużycie na poziomie 15 kWh/100 km, czyli nawet mniej niż deklaruje producent (17,5-18,5). Miłe zaskoczenie. 

Dostępna moc to 313 koni mechanicznych, a pierwszą setkę osiąga się w 5,6 sekundy. Do dyspozycji kierowcy są różne tryby jazdy, w tym ten najbardziej charakterystyczny dla Mini tj. „Go-kart”, w końcu to wciąż auto dajce tzw. gokartową radość z jazdy. Małym mrugnięciem okiem jest dźwięk, który towarzyszy włączeniu tego trybu, czyli takie radosne „łuhuuuu”. 

W konfiguratorze Mini Countryman SE zaczyna się od ok. 190 tys. złotych. Jako że to auto dla indywidualistów, mało kto nie będzie chciał go skonfigurować pod siebie, więc cena wzrośnie szybciutko powyżej 200 tysięcy.

Mini Countryman to jedno z moich motoryzacyjnych zaskoczeń w ostatnim czasie. Najbardziej zaskoczyło mnie jednak to, że mi się… podoba. To „normalne” auto, które można nawet rozważać w wariancie posiadania rodziny. Ostatecznie jednak w przypadku Countrymana poszedłbym w tradycyjną wersję silnikową. Jak sama nazwa wskazuje, to auto do jazdy po kraju, nie tylko po mieście.