"Chryste, to straszne. Nie wiedziałem, że twój syn..." Ameryka nie spodziewała się takiej debaty?

Magdalena Górnicka
02 października 2024, 15:16 • 1 minuta czytania
W nocy z 1 na 2 października odbyła się pierwsza – i jedyna – debata wiceprezydencka w USA. JD Vance, wiceprezydent u boku Donalda Trumpa, zmierzył się z Timem Walzem, kandydującym Kamalą Harris. Było to zupełnie inne starcie niż brutalna debata prezydencka z 10 września. Dlaczego?
Podczas debaty wiceprezydenckiej między kandydatami pojawiły się nawet słowa wsparcia Angelina Katsanis/POLITICO via AP Images

W tym roku debaty – zarówno prezydenckie, jak i wiceprezydenckie, nie są organizowane przez Komisję ds. Debat Prezydenckich – jak było od lat 80. Za każdym razem oba sztaby dogadują się między sobą, przyjmując zaproszenie głównych stacji telewizyjnych – tym razem CBS News. Pozwala to na dość swobodne dogadywanie się w kwestii zasad.


Tak było i tym razem – kandydaci mieli na wymianę argumentów 90 minut, po dwie minuty na wypowiedź i odpowiedź, a potem dodatkowo po minucie. W studiu nie było publiczności, a pytania mogły zadawać wyłącznie moderatorki – tutaj Norah O’Donnell i Margaret Brennan. Kandydaci nie mogli mieć ze sobą notatek i gadżetów – za to blok papieru i długopis.

Była jednak zasadnicza różnica wobec poprzednich debat w tym roku – mikrofony nie były automatycznie wyciszane po zakończeniu wystąpienia kandydatów. Ten środek wprowadzono w czerwcu na prośbę kampanii Joe Bidena. Jego sztab obawiał się, że Donald Trump nie da mu dojść do słowa – mocno przerywał podczas poprzedniego starcia, przed wyborami w 2020 roku.

Później z wyłączanych mikrofonów nie chciał zrezygnować już sam Trump – dawało mu to przewagę w starciu z Kamalą Harris, bo publiczność nie usłyszała części nerwowych komentarzy. W przypadku starcia wiceprezydentów moderatorki miały prawo wyłączyć mikrofon – skorzystały z niego raz w ciągu debaty. 

Druga tak ważna debata?

O czym mówili kandydaci? Trzeba mieć na uwadze, że prezentują oni nie tyle swoje poglądy i stanowiska, co kandydatów na prezydentów – dyskutują bowiem w ich imieniu. Debaty wiceprezydenckie historycznie nie cieszyły się dużym zainteresowaniem. Chyba że uczestniczy w nich kontrowersyjny kandydat.

Do dzisiaj najchętniej oglądanym starciem był pojedynek Sarah Palin z Joe Bidenem z 2008 roku. Przed telewizorami zasiadło wówczas prawie 70 mln widzów – o siedem milionów więcej niż tydzień wcześniej, gdy w debacie prezydenckiej mierzyli się John McCain i Barack Obama.

Debatę między Vance’em a Walcem porównywano do tej z 2008 roku głównie ze względu na osobę kandydata Republikanów. JD Vance przez wielu oceniany był jako problem wizerunkowy dla Donalda Trumpa – podobnie jak Sarah Palin w 2008 roku. Vance zaliczał wiele wpadek w trakcie kampanii, kwestionując tym samym zdolność podejmowania decyzji przez prezydenckiego kandydata, który dobrał sobie takiego współpracownika.

W porównaniu z Timem Walzem jest również mniej lubiany (różnica wynosi od 2 do kilku punktów procentowych, w zależności od sondaży - np. wg New York Times/Siena College Walza ocenia pozytywnie 44 proc. wyborców ze stanów Środkowego Zachodu: Ohio, Wisconsin, Michigan, Vance’a - 42proc. Negatywny elektorat Walza w tych stanach to 42 proc., Vance’a - 48 proc.). 

"Chryste, miej litość - to było straszne"

Debata wiceprezydencka rzadko zahacza o tematy spraw międzynarodowych. Tak było i tym razem – nie padła ani razu nazwa "Polska", nie dyskutowano na temat wojny w Ukrainie. Kwestie międzynarodowe dotyczyły wyłącznie najnowszych doniesień z Bliskiego Wschodu.

I tutaj obaj kandydaci nie przedstawili szerszej wizji polityki międzynarodowej – w końcu pytanie otwierające to szansa na rozpoczęcie debaty od wysokiego C: Tim Walz zamiast tego skupił się na krytyce stylu przywództwa Donalda Trumpa, przeciwstawiając mu Kamalę Harris. Z kolei JD Vance postanowił skorzystać z okazji i przedstawić się Amerykanom – to jedno z kilku rozwiązań zastosowanych wcześniej przez Kamalę Harris we wcześniejszej debacie, po które sięgnął Vance. 

Obaj kandydaci zgodzili się co do kwestii wspierania Izraela – i nie był to pierwszy raz, kiedy oponenci mówili jednym głosem. Debata wiceprezydencka okazała się bowiem zaskakująco… łącząca, a nie dzieląca!

W wielu kwestiach kandydaci mówili jednym głosem, dyskutując bardziej o problemach, a nie o konkretnych rozwiązaniach. Nie zabrakło uprzejmości i współczucia – na przykład wtedy, gdy Tim Walz opowiedział, że jego nastoletni syn był świadkiem strzelaniny. "Nie wiedziałem, że twój siedemnastolatek był świadkiem strzelaniny, bardzo mi przykro. Chryste, miej litość – to było straszne" – zareagował JD Vance. 

Vance jednak wykorzystywał czasami uprzejmości, by wyprowadzić cios w Kamalę Harris. Zastawiał na Walza pułapki, a gdy ten z zapałem potwierdził mało kontrowersyjną opinię, przechodził do ataku. Tak było w przypadku tematu bezpieczeństwa na południowej granicy. Vance: "Tim, zgadzam się z tobą. Wiem, że chcesz rozwiązać ten problem" – tutaj nastąpiła pauza – "ale myślę, że nie chce tego Kamala Harris". 

Nie było imigrantów z więzień i zakładów psychiatrycznych

Wśród tematów najważniejszych dla wyborców przy podjęciu decyzji, na kogo zagłosować, na pierwszym miejscu zwykle jest gospodarka (wg badania Pew Research z 9 września 2024 wskazuje tak 81 proc. osób). Nic dziwnego, że i JD Vance, i Tim Walz wpletli ją już w odpowiedź na pytanie o zmiany klimatyczne. USA pustoszy huragan Helene, który dotknął m.in. Karolinę Północną i Georgię, dwa swing states, w których gra toczy się o każdy głos. W wyniku żywiołu zmarło ponad 100 osób.

Zdaniem JD Vance’a zmiany klimatyczne to wynik polityki Kamali Harris, która wspiera wymianę handlową z Chinami, które nie przejmują się kwestiami ochrony środowiska. Z kolei Tim Walz przywołał ustawę o ograniczaniu inflacji (Inflation Reduction Act), jedno z najważniejszych osiągnięć legislacyjnych aktualnej administracji, na podstawie której tworzone są miejsca pracy w "zielonej" gospodarce. 

Odbił również piłeczkę do Vance’a, skupiając się na ochronie środowiska i podkreślił, że Donald Trump nie wierzy w zmiany klimatyczne – od czego republikański kandydat na wiceprezydenta się zdystansował – nie po raz pierwszy nie chciał wziąć odpowiedzialności za słowa Donalda Trumpa, zręcznie obchodząc temat. 

Ochrona środowiska była punktem wyjścia do dyskusji na temat gospodarki, która była kontynuowana również później. Po drodze jeszcze kwestia imigracji! To kolejne zagadnienie, w którym Republikanie czują się mocni, a Donald Trump jest lepiej oceniany niż Kamala Harris. 

Zapytany o masowe deportacje, JD Vance przedstawił kryzys na granicy i napływające rzesze imigrantów bez dokumentów jako winę Kamali Harris. Wspomniał, że przez granicę napływają też dealerzy narkotyków i osoby uzależnione, przez co Amerykanie, którzy walczyli z nałogiem – jak jego matka – mają utrudnioną drugą szansę, by wyjść na prostą.

Opis imigrantów w wykonaniu Vance’a skupiał się w dużej mierze na kryzysie opioidowym – mniej było o kradzieży miejsc pracy (Vance powiedział, że pojawią się miejsca pracy, gdy deportuje się imigrantów bez dokumentów), nie było imigrantów z więzień i zakładów psychiatrycznych – jak lubi prowadzić narrację Donald Trump. 

Tim Walz w kwestii imigracji opowiadał o dwupartyjnym porozumieniu, które przepadło w Kongresie przez osobistą interwencję Donalda Trumpa. Republikanów, którzy mimo to go poparli, nazwał "ludźmi z zasadami". Przypomniał niespełnioną obietnicę byłego prezydenta o budowie muru i o tym, że zapłaci za niego Meksyk

Przyciskany nieco do (nomen omen!) muru Walz, chwycił za opowieść o Springfield – miejscowość w Ohio (stanu, z którego Vance jest senatorem), w którym – jak mówił na debacie Donald Trump – imigranci z Haiti mają kraść i zjadać psy i koty mieszkańców. Opowiedział o tym, że gwardia narodowa musiała eskortować dzieci do przedszkola przez chaos i zamieszanie wprowadzone przez wypowiedź Trumpa. 

To jedyny moment, gdy moderatorka wyłączyła mikrofony kandydatów – JD Vance głośno zaprotestował, gdy wyjaśniła, że imigranci z Haiti w Springfield przebywają w USA legalnie, nie jest więc tu mowa o imigrantach bez dokumentów zza południowej granicy. 

Temat gospodarki wrócił w trakcie debaty pod postacią dyskusji na temat kryzysu mieszkaniowego. Tim Walz powiedział, że przez całe życie kupił tylko jeden dom – dlatego, że korzystając z programu dla weteranów, nie musiał mieć wkładu własnego. Jego zdaniem na mieszkania nie powinno patrzeć się jak na towar, ale miejsce, gdzie rodzina spotyka się na Boże Narodzenie. Zaapelował do Vance’a, by nie obwiniał imigrantów o kryzys mieszkaniowy. 

Vance odpowiedział: "Zgadzam się z Timem, by nie obwiniać o to imigrantów" – pauza – "obwiniam Kamalę Harris".  Kolejny raz Walz wpadł tutaj w pułapkę pozornej zgody. Dyskusja o programie mieszkaniowym pokazuje jednak, że kwestie gospodarcze były w tej debacie bardziej przeróżne na codzienne problemy Amerykanów niż w debacie prezydenckiej, gdy ścierały się przede wszystkim wizje.

Mijanie się z prawdą

Podczas debaty nie zabrakło trudnych pytań dotyczących mijania się z prawdą przez kandydatów lub drastycznej zmiany poglądów. Tim Walz został zapytany o swoje stwierdzenia, jakoby miał przebywać w Hongkongu, gdy w Chinach dokonywała się masakra na placu Tiananmen.

Walz zaserwował bardzo ogólną opowieść o sobie samym – mówiąc, że wszyscy dobrze go znają i wiedzą, jaki jest, a mimo to wygrywał kolejne wybory do Kongresu i dwie kadencje gubernatorskie. Przyciśnięty przez moderatorki powiedział, że "minął się z prawdą". Potok słów poprzedzający te słowa nie do końca skutecznie je przykrył. 

Z kolei JD Vance był pytany o nazywanie kiedyś Donalda Trumpa "Hitlerem Ameryki". Vance odpowiedział, że w przeszłości źle oceniał swojego współkandydata – i teraz odwiedza regularnie media, opowiadając o programie Donalda Trumpa, by to wyjaśnić. 

"Byłem tam"

Jednym z najważniejszych tematów dla Amerykanów jest również kwestia dostępu do aborcji. Po tym, jak obsadzony przez Donalda Trumpa Sąd Najwyższy (mianował troje sędziów w jednej kadencji) unieważnił decyzję Roe v. Wade, gwarantującą dostęp do aborcji w całym kraju i przekazując regulacje do stanów, temat stał się głównym motorem napędowym kampanii Demokratów. 

Dużo było po stronie Tima Walza, który prezentował się już w przeszłości jako zwolennik prawa do wyboru, umiejętnie przedstawiający argumenty. W debacie posłużył się przykładami kobiet, którym odmówiono prawa do aborcji. Umiejętnie odparł atak Vance’a, broniącego regulacji stanowych (i tego, że "za Donalda Trumpa kobiety będzie stać na dzieci"), opowiadając historię śmierci 28-letniej Amber Thurman, której w Georgii (stanie o restrykcyjnym podejściu) odmówiono aborcji. 

Vance zaprzeczył, że planuje wprowadzić agencję rządową monitorującą ciąże. Powiedział też, że nigdy nie popierał krajowego zakazu aborcji – chociaż jego stanowisko było w tej sprawie znane i przytaczane. 

Walz dał przykład Minnesoty jako stanu, który ma liberalne prawo aborcyjne, a jednocześnie jest dobrze oceniany jako miejsce do życia dla rodzin. Vance z kolei przywołał prawo, które miał podpisać Walz w Minnesocie, w którym "lekarz, który nadzoruje aborcję, gdy dziecko ją przeżyje, nie ma obowiązku udzielić opieki ratującej życie" – jak zaprezentował to Vance. Walz odniósł się do tego, że zostało to sprawdzone już podczas poprzedniej debaty, podczas której moderatorka zaznaczyła, że nie ma w USA stanu, który pozwala na zabijanie dzieci. 

Walz miał jednak wyraźnie trudności ze sformułowaniem myśli – więc trochę końcówka tematu przyćmiła jego wcześniejsze punktowanie Vance’a. 

W kwestii opieki nad dziećmi kandydaci byli zadziwiająco zgodni – jest ich zdaniem ona potrzebna w rozbudowanej formie. Z tym że to Vance opowiedział się za "kwestią wyboru", by to kobiety "mogły wybrać", czy chcą zostać dłużej w domu, czy wrócić do pracy. Walz, mówiąc o uldze podatkowej na dzieci, mówił, że nie ma znaczenia, czy to 5000 USD, czy 6000 USD – pozwala to pokryć kilka miesięcy opieki, dając ulgę rodzinom. 

Ciekawa dyskusja dotyczyła też opieki zdrowotnej – zwanej – od nazwiska Baracka Obamy – Obamacare. Po tym, jak Donald Trump krytykował Obamacare, mówiąc, że ma "koncept planu" nowego systemu ubezpieczeń zdrowotnych, Republikanie zmienili front. JD Vance mówił, że Obamacare nie działała – dopiero po poprawkach Donalda Trumpa, który wcale nie chciał się jej pozbywać, zaczęła funkcjonować prawidłowo.

"Byłem tam" – powiedział Tim Walz, przypominając, że zasiadał w Kongresie, gdy udało się ocalić Obamacare m.in. dzięki wsparciu byłego republikańskiego kandydata na prezydenta, Johna McCaina.

Przy dyskusji o opiece zdrowotnej poruszono również kwestię cen leków – podkreślając w dużej mierze problem, który – zdaniem kandydatów – zaczął być rozwiązywany przez administracje ich kandydatów. Vance podkreślał wprowadzenie przejrzystości w cenach leków. Walz - obniżenie ceny insuliny i niektórych leków na receptę dla seniorów wynegocjowanych przez administrację Biden - Harris. 

Dostęp do broni

Kwestią, która mocniej wybrzmiała podczas tej debaty niż podczas debaty prezydenckiej, był dostęp do broni. 

Vance, który kiedyś nazwał szkolną strzelaninę "faktem życiowym", w ograniczonym zakresie odniósł się do pomysłu karania więzieniem rodziców nastoletnich zamachowców. Nie przeszkodziło mu to również oskarżyć Harris o to, że broń do kraju napływa przez "politykę otwartych granic", którą ma firmować – jego zdaniem – wiceprezydentka. 

Tim Walz z kolei opowiedział o konieczności wprowadzenia bardziej szczegółowych regulacji. Podał też przykład Finlandii, gdzie odsetek posiadaczy broni jest wysoki, a szkolne strzelaniny się nie zdarzają. Opowiedział też historię swojego syna, który był świadkiem strzelaniny. 

JD Vance powiązał temat z kryzysem zdrowia psychicznego w USA, wskazując, że w porównaniu do Finlandii w Stanach Zjednoczonych są wyższe odsetki depresji czy zaburzeń lękowych. 

Była to pierwsza od dawna dyskusja o dostępie do broni, która – z niewielkimi wyjątkami – skupiała się na problemie, a to rzadkość w debatach politycznych!

Ukradzione wybory z 2020 roku

O ile Tim Walz miał kilka słabszych momentów w trakcie całej debaty, najsłabszą chwilą dla JD Vance’a był brak przyznania, że Donald Trump przegrał wybory w 2020 roku. 'Tim, skupiam się na przyszłości. Czy Kamala Harris chciała wprowadzać cenzurę wśród Amerykanów w obliczu pandemii COVID-19?'. 

Brak jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie jest dość znaczący – to klip, który kampania Kamali Harris zdążyła już wykorzystać w spocie wyborczym. Wypowiedź Vance’a zestawiana jest w nim z obrazem tłumów szturmujących Kapitol. 

Walz poszedł za ciosem: "Mike Pence certyfikował głosy wyborcze. Dlatego to nie on jest dzisiaj na scenie" – przypominając tym samym historię byłego wiceprezydenta. Ta część debaty należała do najbardziej udanych w wykonaniu Tima Walza. 

W całości starcia lepiej wypadł jednak JD Vance – przede wszystkim dlatego, że stanowił ogromny kontrast dla wściekłego Donalda Trumpa z 10 września. Przedstawił program tak, że może od odnosić się do każdego Amerykanina, w tym klasy pracującej, a nie tylko do najbogatszych. Brzmiał pojednawczo i spokojnie, nie atakował Walza, lecz Kamalę Harris. Zaprezentował się dokładnie tak, jak powinien wcześniej Trump – wszystko po to, by dotrzeć do niezdecydowanych wyborców, których głos może przeważyć, kto zamieszka w Białym Domu. 

Wiele elementów swojego wystąpienia zapożyczył z repertuaru Kamali Harris z wrześniowej debaty: opowiedzenie swojej historii, powołanie się na rodzinę, zwroty bezpośrednio do kamery, do Amerykanów przed telewizorami. A także – zastawianie pułapek na oponenta! W końcu, jak Harris, jest w wykształcenia prawnikiem. 

Badania CBS News po debacie pokazały, że zdaniem telewidzów był remis ze wskazaniem – 42 proc. jest zdania, że wygrał Vance, 41 proc. – że Walz. Za remisem opowiedziało się 17 proc. odpowiadających. 

Wymowny był obrazek już po zakończeniu debaty: kandydaci wdali się w krótką rozmowę, dołączyły do nich żony, wszyscy wymienili się uściskami dłoni. To obrazy, jakich w amerykańskiej polityce – mocno spolaryzowanej odkąd wkroczył do niej Donald Trump – próżno było ostatnio szukać!