"Nie jesteś genialnym kierowcą, tylko głupkiem w szybkim aucie. Aha, nikt cię nie lubi"
Wyczytałem ostatnio, że tzw. warszawska społeczność wyścigowa ma do miasta prośbę. A może żądanie. No bo w stolicy powinno im się oddać kawałek miasta, na przykład okolice Stadionu Narodowego. Nie na zawsze, powiedzmy na jeden dzień w miesiącu. I ona, ta społeczność, by się tam mogła pościgać.
"Dajemy proste i skuteczne rozwiązanie, bazując na naszym doświadczeniu i znajomości tematu oraz jego problemu" – twierdzą członkowie grupy Warsaw Night Racing, cytowani przez "GW".
Aha, no i żeby policja tam nie przyjeżdżała, bo po co. No bo przecież mogliby komuś odebrać dowód rejestracyjny za jakieś nielegalne przeróbki, a tego by przecież nikt nie chciał. Dawno czegoś równie głupiego nie słyszałem.
Miasto nie jest i nigdy nie powinno być torem wyścigowym. Ja naprawdę rozumiem, że ktoś chce się pościgać. Wyścigi i rajdy to wspaniały sport, cudowne uczucie, doskonała rozrywka. Ale kompletnie nie rozumiem tego, że ktoś może w ogóle rozważać ściganie się po publicznych drogach. W jakim pustym łbie mógł się zrodzić tak głupi pomysł?
Kompletnie też nie rozumiem, jakim cudem władze miasta miałyby się zgodzić na zakamuflowany szantaż w stylu "dajcie nam teren, to nie będziemy się ścigać po mieście". Przecież i tak będziecie, nie róbcie z logiki kurtyzany. Czymś, co pociąga społeczność nielegalnych wyścigów, nie są wyścigi jako takie, ale pierwiastek nielegalności właśnie.
Nie oszukujmy się: społeczności nielegalnych wyścigów nie chodzi o wyścigi. Bo jeśli ktoś ma kasę i lubi się ścigać, to bierze auto i jedzie nim na… tor wyścigowy. Tak, są takie miejsca, gdzie można się pościgać z innymi legalnie i bezpiecznie. Są też – uwaga – szkoły doskonalenia jazdy. Wow. Serio.
Wio na tor, trochę ich jest
Teraz podaję adresy, z pamięci. W Warszawie można się szkolić w kilku ośrodkach na Bemowie. Blisko jest do Modlina, Ułęża, spokojnie można pojechać na tor Jastrząb, jest Słomczyn, Biała Podlaska, blisko jest do Nowego Miasta nad Pilicą, a nawet Kielc czy Lublina.
To nie jest rocket science. Tam regularnie odbywają się wyścigi, szkolenia i tzw. pojeżdżawki. Wystarczy skrzyknąć się większą grupą, zrobić zrzutkę i można upalać gumy kilka godzin. A można też skorzystać z oferty kilkunastu przynajmniej dobrych szkół jazdy i polatać z instruktorem na pokładzie. To nie jest żaden problem. To tylko koszt.
Ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że ktoś, kto wsadził kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy w same modyfikacje auta, nie może sobie pozwolić na taki wypad i woli z biedy zasuwać po ulicach. Patrzę na zdjęcia z imprez tego warszawskiego środowiska nielegalnych wyścigów i nie widzę tam biednych ludzi, raczej bananową młodzież w autach po kilkaset tysięcy sztuka, często z modyfikacjami za drugie tyle. I te naklejki… "Jestem niewinny", "Street racing is not a crime". No żenada.
Ja nie bronię nikomu posiadania szybkiego i dobrze zmodyfikowanego auta. Ale ich możliwości sprawdza się na torach, gdzie nie ma innych ludzi, gdzie jest odpowiednia infrastruktura. A nie pod parkingiem supermarketu, trasie szybkiego ruchu czy środku miasta. To po prostu zachowania kretyńskie, niebezpieczne. I zapewnienia, że przecież starają się jeździć bezpiecznie. Ktoś wierzy w te bzdury?
Trochę jakby miłośnicy broni żądali możliwości postrzelania sobie w miejskim parku. No bo na strzelnicę daleko, a oni przecież powinni mieć możliwość realizowania swojej pasji. Ludzie powinni to zrozumieć, prawda? Mogą nawet zapewnić, że postarają się nikogo nie zabić.
Nikt was nie podziwia, nie jesteście "szybcy i wściekli"
No i mam jeszcze wiadomość do ulicznych ścigaczy: nikt was nie lubi. I nie, to nie jest zazdrość, raczej złość na małe IQ. Kiedy jadę ulicą, chcę bezpiecznie i płynnie dotrzeć do domu. Ty mi w tym po prostu przeszkadzasz, zagrażasz mi, mojej żonie, mojemu dziecku.
Ja rozumiem, że w Polsce jest stosunkowo mało torów wyścigowych. Ale czy opłaca się budować kolejne? Nie wiem, tym bardziej że przecież zawsze znajdzie się olbrzymia grupa ludzi, którzy jakoś po prostu nie mają ochoty na prawdziwe ściganie na torze, tylko wolą sobie "pozapi*rdalać" po ulicach.
Nawet mają takie śmieszne, że hoho naklejki z napisem "Lubię zapi*rdalać". No bo to bardziej emocjonujące, zawsze można kogoś zabić, rozjechać dziecko albo staruszkę na pasach. Powkurzać ludzi usiłujących odpocząć po ciężkim dniu.
Kręcenie bączków i jazda po prostej to nie są wyścigi. Jeśli stać cię na dobre auto i jego modyfikacje, powinno być cię też stać na wyjazd na jakiś tor wyścigowy, udział w szkoleniu doskonalącym umiejętności. A tak się składa, że większość naszych domorosłych "miejskich ścigaczy" to kierowcy co najwyżej przeciętni.
Widzieliście może kiedyś, żeby Robert Kubica (umie się ścigać, prawda?) zapieprzał po mieście? Ja nie. Ba, facet apelował wiele razy o spokojną, rozważną i kulturalną jazdę.
Widzieliście, żeby Kajetan Kajetanowicz jeździł jakoś brawurowo?
– Rajdy i codzienne poruszanie się po drogach to dwie, dość odmienne od siebie rzeczywistości. W rajdach strategiczne znaczenie ma szybkość. Na co dzień powinniśmy się kierować zupełnie innymi zasadami – należy dbać przede wszystkim o bezpieczne zachowania na drodze. Często powtarzam, że samochód jest jak broń, broń którą możemy wyrządzić wiele złego – mówił niedawno Kajto. Zapewniam, że na drogach publicznych jeździ normalnie.
O jakości kierowcy nie świadczy to, czy umie szybko jeździć po prostej. Ważne jest, czy dojeżdża cało, czy nie stwarza zagrożenia. I zapewnienia, że nasi warszawscy ścigacze nie tolerują alkoholu i narkotyków i wybierają miejsca odludne, można o kant d*py potłuc. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia z waszych imprez, żeby zobaczyć, że blokujecie ulice, trasy, parkingi.
Że wkurzacie ludzi i robicie rzeczy głupie. I ja w sumie nikomu nie zabraniam robienia rzeczy głupich, ale na własny koszt. Nie na ulicy.
Czytaj także: https://natemat.pl/571360,patologia-na-a2-to-autostrada-wprost-wyjeta-z-koszmarnej-gry-wideo