Lewicka: Rząd nie przetrwa, jeśli wybory prezydenckie wygra PiS. To pewne
Uświadamianie przez uszy odbyło się w ramach orędzia, jakiego głowa państwa zażyczyła sobie w pierwszą rocznicę zeszłorocznych wyborów parlamentarnych, i w trakcie którego nagadała całe mnóstwo bzdur, przez posłów PiS, w tym Jarosława Kaczyńskiego, przyjętych owacyjnie i oklaskiwanych także na stojąco.
Z obszernej całości wybierzmy jeden jedyny fragment, z którym należałoby się od razu zgodzić – był to ten, w którym Duda, uśmiechając się złośliwie, raczył przypomnieć posłom władzy – na platformie X odliczającym mu dni do końca kadencji – że jeszcze nie wygrali kolejnych wyborów prezydenckich.
"Popełniają grzech pychy" – mówił, ale wśród grzeszników na pewno nie ma Donalda Tuska, choć i on odlicza. Szef PO na wyjazdowym posiedzeniu klubu parlamentarnego w Otwocku mówił bowiem zgromadzonym, że walka będzie wyrównana, a rzecz rozstrzygnie się nie przygniatającą przewagą, a o włos.
Nowogrodzka, i owszem, nie ma na siebie pomysłu, "operacja wyłaniania kandydata", jak to ujmował wiele tygodni temu prezes, ewidentnie buksuje, pojawiły się nawet pogłoski o prawyborach, z miejsca uznane przez obserwatorów polskiej sceny politycznej za pomysł ekstrawagancki, zważywszy na charakter ugrupowania, ściśle przecież wodzowski, funkcjonujący w oparciu o decyzje podejmowane ostatecznie przez jednego tylko człowieka. Tak czy owak – kogoś PiS w końcu wybierze i wystawi.
Raz już nie doceniono Andrzeja Dudy
Tu zaznaczmy, że obojętnie, kim ów kandydat by nie był, z miejsca weźmie ten elektorat, który nazywamy żelaznym, a którym PiS cieszy się na poziomie nawet 30 proc.. Tak, wybory prezydenckie wygrywają ci, którzy zbierają ponad połowę głosów, ale sondaże pokazują dziś, że poparcie dla szeroko ujmowanych bloków – populistycznego, momentami radykalnego oraz demokratycznego – jest dość wyrównane.
Raz już nie doceniono Andrzeja Dudy, któremu też żadne znaki na niebie i ziemi nie wróżyły sukcesu, a jednak. Tego błędu koalicja 15 X powtórzyć nie może, bo za kilka tygodni rozpocznie się siłowanie: czy polityczna rewolucja, zapoczątkowana wyborami 15 października, zostanie dokończona, czy też nastąpi kontrrewolucja.
W sierpniu Kaczyński udzielił wywiadu Radiu Maryja, a zapytany, czy koalicja rządząca przetrwa do końca kadencji, słusznie powiedział, jak będzie: "Nie mam wątpliwości, że przetrwa, jeśli oni wygrają wybory prezydenckie. Jest szansa, że nie przetrwa, jeśli to my wygramy".
Powiedziałabym mocniej: jest pewne, że koalicja nie przetrwa, jeśli lokatorem Pałacu Prezydenckiego nie zostanie któryś z jej kandydatów. Po pierwsze, zaczną się mnożyć wzajemne oskarżenia. Kto kogo nie poparł dostatecznie, kto za bardzo chybotał łódką w kampanii, czy można było rozegrać to lepiej itd..
Po drugie, zostanie uruchomiona dynamika sytuacji, którą trudno będzie już rządzącym kontrolować – zmieni się klimat, pojawi się poczucie schyłku, czas do wyborów parlamentarnych – raptem dwa lata – zacznie się gwałtownie kurczyć. Każdy z partnerów zacznie myśleć o sobie, kłótnie i tarcia w koalicji będą na porządku dziennym. Być może któraś z partii odejdzie z rządu, gabinet stanie się mniejszościowym i trzeba się będzie szykować na przyspieszone wybory.
Albo jeszcze inaczej: PiS nie będzie chciał czekać kolejnych dwóch lat i będzie usiłował zmusić ludowców do odwrócenia sojuszy (to, czy tego będą chcieli, czy nie, jest sprawą wtórną, można ich postraszyć służbami, wchodzącymi do domów o szóstej rano, a że tak właśnie PiS postąpi z konkurentami politycznymi po ewentualnej wygranej w 2027, tego możemy być pewni).
Zresztą, już Przemysław Czarnek zapowiedział, że "po zwycięskich wyborach prezydenckich nie czekamy na wybory 2027 roku, tylko przejmujemy władzę". A nawet jeśli obecna władza ustoi, to już niczego nie zdziała.
Wybory prezydenckie będą bitwą o wszystko
Nowy prezydent z PiS z jeszcze większą niż Andrzej Duda energią przystąpi do utrudniania im życia – w rezultacie już żadne obietnice nie zostaną dowiezione, a rządzenie będzie przypominało kopanie się z koniem. To będzie czas wielkiej smuty, a komentatorzy wrócą do wcześniej już dyskutowanych tez, że to nie Kaczyński i jego świta są incydentem w historii polskiej demokracji, ale że to demokratyczne rządy po 1989 roku były anomalią.
Dlatego właśnie wybory prezydenckie będą bitwą o wszystko. I dlatego władzy nie wolno czekać na to rozstrzygnięcie, odliczając dni i obiecując wyborcom, że prace rządu ruszą z kopyta, kiedy tylko Duda spakuje walizki.
Jeśli rządzący będą teraz, aż do wiosny, a w zasadzie do sierpnia, bo wtedy nastąpi zaprzysiężenie nowego prezydenta, dryfować, to tej pożądanej dla nich zmiany może nie być – badania już dziś pokazują potężną demobilizację elektoratu, który temu obozowi dał rok temu zwycięstwo.
Jeśli zapytamy całość populacji (badanie More in Common) o emocje, jakie im towarzyszą, kiedy myślą o rządzie, pojawiają się kolejno: rozczarowanie, nadzieja, złość, zniecierpliwienie, lęk. W pierwszej piątce jest zatem tylko jedna emocja pozytywna i jak się okazuje, nadzieję mają przede wszystkim wyborcy Koalicji Obywatelskiej, już nie Trzeciej Drogi czy Nowej Lewicy. Dryf ich nie zmobilizuje, nie zachęci, nie poderwie. Tylko działanie rządu i sejmowej większości, nawet jeśli blokowane przez prezydenta, może przekonać wyborców, że rządowi się chce. A politykom musi się chcieć, żeby chciało się wyborcom – pójść i zagłosować.