Chorwację pokochałam dzięki jarmarkom świątecznym. W Polsce możemy o takich pomarzyć
Wyobraźcie sobie słońce, które w grudniowe południe świeci tak, że bez okularów nie da się wyjść z domu. Wieczorem natomiast ulicami miast niesie się gwar rozmów, zapach grzanego słodkiego Teranino, a ochotnicy jeżdżą na łyżwach, równocześnie podziwiając czerń Adriatyku. To zaledwie ułamek tego, co w grudniu oferują Rijeka, uzdrowisko Opatija, czy pobliska miejscowość Lovran położone w północno-zachodniej części Chorwacji.
Spacer za dnia i jarmarkowa zabawa wieczorem. Taki był mój pierwszy raz w Chorwacji
Nawet nie zliczę, ile razy miałam już w koszyku bilety do Chorwacji, po czym nagle musiałam zrezygnować z ich zakupu. Tym razem, dzięki zaproszeniu Chorwackiej Wspólnoty Turystycznej miałam nareszcie okazję na własne oczy przekonać się, dlaczego Polacy tak bardzo lubią podróżować do tego kraju. I już to rozumiem.
Zimą podróż do Chorwacji nie jest tak prosta jak latem. Nadal można pojechać tam własnym autem, ale w kwestii lotów pozostaje w zasadzie tylko LOT, który oferuje połączenia z Zagrzebiem i Dubrownikiem, choć to drugie połączenie dostępne będzie tylko do pierwszego tygodnia stycznia.
Polscy turyści najchętniej odwiedzają środkową część Chorwacji. Popularne są Zadar, Split, czy Makarska, choć w sezonie naszych turystów nie brakuje w zasadzie w całym kraju. Kiedy spacerowałam uliczkami Rijeki, Zagrzebia, czy Opatiji w pierwszy weekend grudnia, ani razu nie słyszałam naszego języka. Czasami ktoś rozmawiał po niemiecku, ale dominował chorwacki. I to było piękne, bo zamiast kraju obleganego przez turystów z całego świata, mogłam doświadczyć prawdziwej Chorwacji.
Zima jest świetnym czasem na pobyt w Opatiji. To XVIII-wieczne miasto uzdrowiskowe było dobrze znane podczas obu wojen światowych. Zresztą Polacy znają je od wieków. Swoje zdrowie próbował podreperować tam Henryk Sienkiewicz, a do działań wojennych przygotowywał się Józef Piłsudski. I nie dziwię się, że bardzo polubili to miejsce. Spacer długą promenadą to najlepsza terapia. Z jednej strony mamy skały i wznoszące się na nich zabytkowe hotele, a z drugiej krystalicznie czystą i spokojną wodę Adriatyku.
Podczas weekendu niespiesznie spacerowały tamtędy całe chorwackie rodziny. Okazjonalnie pojawiali się biegacze. Od razu widać było także, które knajpki są godne polecenia. Tam, gdzie kawa kosztowała 1-1,5 euro na próżno było szukać wolnego miejsca, bo każdy siedział nad swoim espresso. Miejsca nastawione na turystów świeciły pustkami.
Opatiję zapamiętam z dwóch rzeczy. Po pierwsze z orzeźwiającego zimowego powietrza, które poniekąd kontrastowało z przejrzystym niebem i słońcem, które wręcz oślepiało, odbijając się od tafli wody. A także przepięknego ogrodu, który wieczorem zamieniał się w park świateł z okazji adwentu, czyli chorwackiej wersji jarmarku bożonarodzeniowego.
Najpiękniejszy jarmark, jaki widziałam. Przepych i dziesiątki budek są całkowicie zbędne
Podczas pobytu w Chorwacji miałam okazję odwiedzić aż trzy adwenty. Temu w Zagrzebiu poświęcę oddzielny artykuł. Natomiast imprezy w Opatiji i Rijece urzekły mnie swoją skromnością i autentycznością. Polskich jarmarków nie lubię nie tylko ze względu na wysokie ceny, ale przede wszystkim z powodu tandety.
Jarmark w Opatiji to raptem kilka budek położonych tuż obok promenady. Jednak w piątek wieczorem miejsce to tętniło życiem. Młodzi Chorwaci spotykali się tam przy szklance grzanego Teranino (likier z dodatkiem wielu lokalnych owoców i przypraw), misce gorącej zupy, czy pączkach w polewie. Ceny były porównywalne z tymi w Polsce, ale wszystko pachniało świeżością, a tak dobrego grzańca nie piłam nigdzie indziej. Być może znaczenie miał fakt, że sączyłam go patrząc w urzekającą czerń Adriatyku i igrające w nim światła miasta znajdującego się na drugim brzegu.
Jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie Rijeka. Piękny jarmark z lokalnymi produktami rozciąga się wzdłuż zabytkowej części miasta, nieopodal portu, gdzie pod dachem zorganizowano lodowisko. Gdyby nie kontuzja kolana pewnie sama włożyłabym łyżwy, żeby móc poślizgać się na lodzie z widokiem na Adriatyk.
Jednak najładniejszy jarmark zorganizowany jest w zamku Trsat, który góruje nad Rijeką. Miejsce to doskonale widać z miasta nie tylko za sprawą okazałych murów, ale i niesamowitej luminacji. Mury i wierze są w całości podświetlane lampkami. Prawdziwe wrażenie robi to zwłaszcza po wejściu do środka. Na dziedzińcu jest kilka kolorowych konstrukcji, ale największe wrażenie robią wszechobecne świetlne kurtyny podświetlające kamienie, z których wzniesiono wierze i mury.
Wchodząc tam, można się poczuć jak w zamiejskim oddziale Bieguna Północnego. Ponieważ kocham taki świąteczny klimat, poczułam się niczym dziecko i klasyczna turystka, którą w głębi serca przecież jestem. W ruch poszedł aparat i telefon. Kiedy z koleżanką robiłyśmy sobie kolejne zdjęcia, bardzo doceniałam naszego cudownego przewodnika, który cierpliwie czekał, aż nacieszymy się tym miejscem.
Choć na miejscu były tylko pojedyncze budki, w których można było kupić coś do jedzenia i picia, to zrekonstruowana w XIX wieku konstrukcja tętniła życiem. Dziedziniec był pełen znajomych, którzy po prostu spędzali tam wspólnie czas.
Później przewodnik zabrał nas do pobliskiego Kościoła Najświętszej Maryi Panny z Trsat, gdzie od stuleci marynarze zostawiają dary, w ten sposób dziękując Maryi np. za uratowanie ich podczas sztormu na morzu. Świątynia jest jedną z najważniejszych w całej Chorwacji. Pod względem znaczenia można ją porównać do naszej Jasnej Góry.
Ceny na jarmarkach na chorwackim wybrzeżu nie różnią się od tych w Polsce. Inaczej jest z jakością
Nastrój chorwackich adwentów jest naprawdę cudowny. W poczuciu świątecznej atmosfery nie przeszkadza nawet brak śniegu. Zamiast tego potęguje go dźwięk rozmów znajomych i rodzin. Właśnie ze spotkaniami z najbliższymi zawsze kojarzą mi się święta.
I wcale nie dziwię się, że Chorwaci gromadzą się właśnie na adwentach. Nie dość, że atmosfera jest tam cudowna, to ceny nie różnią się od naszych, a czasami są nawet przystępniejsze. W Opatiji tuż przy brzegu Adriatyku za porcję gorącego Teranino pełnego aromatycznych przypraw zapłaciłam 5,5 euro (ok. 23 zł) za 250 ml. Podobne ceny są również w Polsce, gdzie sprzedawcy serwują nam najtańszego grzańca galicyjskiego bez żadnych dodatków, albo ewentualnie z plastrem pomarańczy.
Espresso kosztuje tam 2 euro (ok. 8,5 zł), a za herbatę albo gorącą czekoladę trzeba zapłacić 2,5 euro (ok. 11 zł). Kieliszek lokalnego wina to wydatek na poziomie 3,5-4 euro (ok. 15-17 zł). W Polsce takie kwoty są nierealne.
Z jarmarku w Chorwacji nie wyjdziesz głodnym
Różnice widać także w jedzeniu. Na jarmarku w zamku górującym nad Rijeką za kiełbasę trzeba zapłacić 5 euro (ok. 21 zł). Dwie kiełbasy z dodatkiem kapusty kosztują 8 euro (ok. 34 zł). Tyle samo kosztuje porcja buncka, czyli tradycyjnej chorwackiej szynki serwowanej z duszoną kapustą. Na deser można sięgnąć po pączki lub churros z polewami w cenie 5 euro za porcję.
Kwoty te są zbliżone do tych w Polsce, ale w kwestii jakości dzielą nas lata świetlne. Gdyby Chorwatowi zaserwowano najtańszą śląską albo podwawelską na adwencie, mógłby urządzić niemałą aferę. Kuchnia jest nieodłącznym elementem tamtejszej kultury, dlatego nawet dania serwowane na jarmarkach są naprawdę dobrej jakości – aromatyczne, dobrze doprawione, a przede wszystkim zniewalające zapachem.
Mam nadzieję, że pewnego dnia i w Polsce dorośniemy do tego, że za jarmarkową ceną powinna stać także jakość. Dopóki to się nie zmieni, będę spacerować między kramami, bo bardzo lubię ich klimat, ale za testowanie tamtejszych "przysmaków" raczej podziękuję. A już na pewno nie sięgnę po grzańca. Albo znów spakuję walizkę i polecę do Chorwacji, bo to właśnie tamtejsze imprezy podobały mi się najbardziej. Szkoda tylko, że nie ma tam lotów z tanimi przewoźnikami w sezonie zimowym.