Łukasz Mejza to typ, z którym normalnie człowiek nigdy nie chciałby mieć do czynienia. W życiu prywatnym takiego typa spuszcza się w otchłań nieodbieranych telefonów i smsów, które nigdy nie doczekają się naszej odpowiedzi. Omija się go, niczym śmierdzące jajo, szerokim łukiem.
No bo wiadomo, megaloman gawędziarz, co słowo to kłamstwo, półprawda albo coś przekręci, każde jego działanie ma drugie, trzecie a nawet czwarte dno, zaufać mu niepodobna i czuć na kilometr, że z facetem będą kłopoty i lepiej trzymać się z daleka, żeby nie wdepnąć choćby przypadkiem w jakąś aferę.
To typ, który nigdy, przenigdy nie powinien pełnić żadnego publicznego stanowiska. I który w normalnym kraju, ze służbami specjalnymi z prawdziwego zdarzenia, profesjonalnie prześwietlającymi kandydatów na państwowe stanowiska, zostałby zatrzymany w drodze do stołka wiceministra sportu olbrzymim, świecącym neonową czerwienią, znakiem z napisem „Stop!
Ten facet jest niebezpieczny dla pieniędzy i godności podatników i obywateli. Zatrudnienie go na jakimkolwiek państwowym stanowisku zagraża zdrowiu i portfelom obywateli. I wreszcie typ, który po ujawnieniu przez media wszystkiego, co o nim dziś wiemy, powinien zostać demonstracyjnie, z hukiem, dyscyplinarnie zwolniony, zdymisjonowany osobiście przez premiera.
Dlaczego więc musimy się z Mejzą wciąż męczyć w życiu publicznym? Dlaczego w obliczu tylu problemów z którymi borykają się Polacy, władza dorzuca nam jeszcze Mejzę i jego afery? Dlaczego muszę pisać felieton o człowieku, któremu urzędowa kontrola wykazała sprzeniewierzenia pieniędzy, które, w kwocie na najmniej 664 tys. zł musi zwrócić?
Dlaczego wszyscy tracimy czas i pieniądze na Mejzę, mistrza żenujących i obciachowych konferencji prasowych, akcji typu „mój kolega przyjechał na wózku inwalidzkim, ale mu pomogłem i wstał”, głupie oświadczenia typa na fb, że w związku z bezpardonowym atakiem on „złoży wnioski” i „będzie zabiegał” (o przywrócenie dobrego imienia, którego przecież nigdy nie miał) i bierze bezpłatny urlop od obowiązków poselskich, żeby poświęcić się walce o o swoją „prawdę” i „sprawiedliwość”, a wszystko to w terminie do 31 grudnia - co oznacza, że wziął sobie po prostu wolne przed świętami i Sylwestrem.
Łukasz Mejza jest kryty, bo potrzebuje go PiS, bo - jak sam się chwalił, i to akurat prawda, na nim wisi krucha sejmowa większość. Mamy więc oto w polskiej polityce prawdziwe House of Cards, o niebo lepsze od oryginału: jawne przekupstwo i polityczną korupcję, niczym nie maskowany bezwstyd, polityczną kiełbasę robioną z moralnej padliny, nie przysłoniętą dla niepoznaki nawet odrobiną hipokryzji (którą normalnie piętnuję, ale w tym przypadku byłaby rodzajem pokrętnego hołdu złożonego cnocie i dobremu smakowi wyborców).
Nie znamy Mejzy, nie wiemy skąd się wziął, mówią dziś posłowie PSL-u, z których list dostał się do sejmu. PiS w obliczu tego gagatka przyjął rzecz jasna swoją stałą strategię pod tytułem: nie wiem, nie słyszałem, nie czytałem, wszystko to wina Tuska, a w ogóle to Michnik rozmawiał z Jaruzelskim.
I tylko zwykli szarzy ludzie, którzy na to wszystko nie mają wpływu i niczemu nie są winni, choć za ten cyrk płacą, już za kilka dni dostaną nowe taryfikatory gazu i prądu (i trzymajcie wtedy czapki, dobrzy ludzie, bo wam pospadają), zapłacą w sklepach kolejne krocie i jeszcze poumierają na Covid, bo rząd nic istotnego w sprawie ograniczenia pandemii nadal nie robi.
I znikąd pomocy - premier pewno świętuje, gdy jego żona sprzedała właśnie działkę kupioną od kościoła za 700 tysięcy za 15 milionów, więc wyłączył się chłopina z politycznego obiegu, a Dworczyk jest bardzo zajęty słusznym krytykowaniem rządu w mailach i nie zgłaszaniem do prokuratury przestępstw niegospodarności MON-u. I nie ma już komu udawać, że ważne jest coś poza szemranymi biznesami, i nie ma komu choćby poudawać, że takie draństwa ktoś choćby spróbuje ukróci