
„Nad Wisłą najważniejsze są lokalne produkcje i tylko nimi można skutecznie konkurować o polską widownię” - stwierdza w wypowiedzi dla Wirtualnych Mediów Maciej Maciejowski z zarządu TVN, odpowiedzialny m.in. za TVN-owski Player.pl. Maciejowski dodaje, że w związku z tym każda inna oferta, ograniczona tylko do zagranicznych filmów i seriali, będzie skierowana do „dosyć wąskiego grona” odbiorców.
Pierwsze słyszę, żeby ktoś lubił polskie produkcje, ostatnio miałem okazję słyszeć jeden odcinek jednego z tasiemców podczas remontu, tragedia, tego się nie da przetrawić.
W internecie jednak bardziej poniosły się słowa Maciejowskiego i Lipskiej, przekonujących, że Netflix może nie osiągnąć sukcesu, bo Polacy wolą swoje seriale. Które, delikatnie mówiąc, nie są wysokich lotów – z nielicznymi wyjątkami w postaci „Czasu Honoru” czy dobrze ocenianej, ale dopiero zaczynającej się „Watahy”.
Nie zdziwiłbym się jakby Netflix ze swoim "wąskim gronem odbiorców" miałby liczbę subskrybentów porównywalną do oglądalności polskich programów telewizyjnych. Czytaj więcej
Część komentujących przytomnie jednak zauważa, że wbrew pozorom Maciej Maciejowski i Sabina Lipska mają sporo racji. Słysząc teorie o tym, że Polacy wolą polskie produkcje zamiast tych spektakularnych, zagranicznych, przypomina się popularność „Gry o Tron” czy nasz niechlubny wyczyn, jakim było 2. miejsce na liście narodów najbardziej piracących „House of Cards”. To przykłady spektakularne, ale z robieniem biznesu i zarabianiem na serialach – a to jest celem Netflixa – za wiele wspólnego nie mają.
Rzecz w tym, że jest to jeden serial z taką publiką – i jego popularność to popkulturowy fenomen. Jeden fenomen nie sprawi jednak, że Netflix mógłby w Polsce zdobyć pozycję lidera. Dla porównania bowiem, w styczniu 2014 średnia oglądalność „M jak miłość” wynosiła ponad 7 milionów osób. Drugie na liście najpopularniejszych polskich seriali „Barwy Szczęścia” mają ponad 4 miliony widzów, „Na wspólnej” - prawie 3 mln. „GoT” z 400 tysiącami, i to według zaokrąglonych rachunków, wydaje się przy tym małe.
Jeśli Netflix więc nie porozumie się z producentami „lokalnego kontentu”, może faktycznie mieć problemy z uzyskaniem pozycji lidera i zastąpieniem VOD Onetu czy TVN-u. Niech nikogo nie zmyli fakt, że w Polsce jest 18 milionów internautów, a w sieci rekordy popularności biją memy i wszelkie inne rzeczy związane z „GoT”, „HoC” czy „Breaking Bad”. Większość tych internautów to nie fani dobrych fabuł i genialnego wykonania, a te same osoby, które zasiadają codziennie o 20.00 przed TVP2 do „M jak miłość”.
Widać tu markę danego serialu i przyzwyczajenie Polaków. Ich tematyka trafia w to, co lubią. Jesteśmy konserwatywni, jeśli chodzi o serialowe gusta. Produkcje takie jak "Homeland", "Breaking Bad", "Trawka" nie będą miały aż tak dużej siły przebicia. Tymczasem nasze rodzime seriale realizowane są na przyzwoitym poziomie, mają miłych aktorów, są przewidywalne. Przecież "M jak miłość" to marka sama w sobie. "Na dobre i na złe" to pierwszy serial medyczny w Polsce, a Polacy kochają tę tematykę, zwłaszcza, że ta produkcja niedawno przeszła lifting i jest teraz na lepszym poziomie. "Ranczo" symbolizuje polską sielankę, spokój. To wszystko przyczynia się do takiej popularności. Czytaj więcej
Problemy Netflix może mieć z jeszcze jednego powodu. Polscy internauci twierdzą, że nielegalnie ściągają filmy i seriale, bo nie mają do nich legalnego dostępu w ogóle lub w tym samym czasie co np. widzowie w USA – taki powód piracenia podała większość z 47 proc. deklarujących piractwo w badaniu Ministerstwa Kultury.