W ponad dwudziestu największych miastach w Polsce te same osoby rządzą nieprzerwanie od co najmniej... 16 lat, a rekordziści trwają na stanowiskach ponad 20. Nie tylko dlatego, że raz zdobytej władzy za wszelką cenę nie chcą oddać. Coraz rzadziej mają nawet prawdziwych kontrkandydatów, bo wszystkie siły polityczne odpuszczają "nieswoje" miasta. – To od lat te same twarze i wybory zmieniają niewiele. Wygrywają ci, którzy mają już władzę lub niewielka grupa polityków decydujących zainwestować w poważną kampanię – komentuje politolog, dr Wojciech Jabłoński.
Bezkonkurencyjni...
Zaplanowane na 16 listopada wybory samorządowe będą nie tylko najdroższymi wyborami w historii polskiej demokracji, ale prawdopodobnie też... najnudniejszymi. Szczególnie w największych miastach, gdzie w ciemno można obstawiać zwycięzcę już od dawna i żadna kampania tego nie zmieni. Patrząc co dnia na popisy w gmachu przy Wiejskiej zapominamy bowiem, że Polską lokalną od lat rządzą ci sami ludzie. I absolutnie nikt nie może ich tej władzy pozbawić. Także dlatego, że wielu z nich to po prostu świetni przywódcy.
Paweł Adamowicz
Prezydent Gdańska od 1998 roku.
O Pawle Adamowiczu wciąż mówi się jako "młodym polityku", ale - choć trudno w to uwierzyć - na fotelu prezydenta Gdańska zasiada już od szesnastu lat. I tylko zeszłoroczne spekulacje na temat jego europarlamentarnych aspiracji sugerowały, że gdańszczanie będą mieli nowego prezydenta. Skoro jednak tajemnicą poliszynela jest, że Adamowicz przez wszystkie te lata odrzucał m.in. ministerialne propozycje, nikogo nie zdziwiło, że jego udział w wyborach do Parlamentu Europejskiego okazał się plotką, a polityk Platformy Obywatelskiej dość szybko dał znać, że Gdańskiem chce rządzić co najmniej piątą kadencję.
I nikt nie chce mu tych planów pokrzyżować. To, że w Gdańsku nie ma na Pawła Adamowicza mocnych najlepiej udowadnia Prawo i Sprawiedliwość, które po raz trzeci wystawia tu pochodzącego z Włocławka Andrzeja Jaworskiego. W stolicy Pomorza od lat zdobywa on minimalne poparcie jednak nie tylko ze względu na fakt, iż gdańszczaninem jest dość krótko. W mieście wciąż dobrze pamiętają, jak kiepsko wypadł w roli prezesa Stoczni Gdańsk, który przybił jeden z ostatnich gwoździ do trumny legendarnego zakładu.
Dla samej przyjemności udziału od kilku kolejnych wyborów startują też kandydaci lewicy i planktonowych ugrupowań lub wspólnot lokalnych, którzy nawet nie próbują udawać, że prowadzą prawdziwą kampanię. Mimo utyskiwań malkontentów na zbyt wielkie wydatki z miejskiej kasy i ryzykowne inwestycje, w roku 2010 osłabić pozycji Pawła Adamowicza nie udało się nawet wpisując na listę kandydatów innego Adamowicza. Niejaki Dariusz Adamowicz zdobył zaledwie 7,9 proc. głosów...
Jacek Majchrowski
Prezydent Krakowa od 2002 roku.
Jacek Majchrowski pod Wawelem rządzi "dopiero" 12 lat, ale i tam nic nie zapowiada, by ta historia szybko miała się skończyć. A zaczęła się trochę cudem. W konserwatywnym Krakowie kandydatowi rządzącej w 2002 roku, ale mającej już wówczas coraz słabsze notowania lewicy, udało się dostać do drugiej tury wyborów, w której o niespełna jeden punkt procentowy zwyciężył z Józefem Lassotą starającym się o powrót na fotel prezydenta Krakowa po czteroletniej przerwie.
Emocje towarzyszyły jeszcze wyborom w 2006 roku. Rok po śmierci Jana Pawła II wydawało się, że Kraków musi "odbić" kandydat PiS, czyli ugrupowania tak chętnie powołującego się na głoszone przez papieża-Polaka wartości. Ryszard Terlecki w pierwszej turze zdobył jednak tylko 26,2 proc. głosów, a Majchrowski 42,31 proc. Ponowne głosowanie było tylko formalnością. Czego nie udało się PiS, chciało cztery lata później dokonać PO. Z podobnym skutkiem.
Tym razem więc opozycja postanowiła wyraźnie odpuścić. Przeciw Majchrowskiemu startują teoretycznie młode gwiazdy takie, jak Konrad Berkowicz z Kongresu Nowej Prawicy, Łukasz Gibała (on dla walki o serca krakowian pozbył się nawet logo Twojego Ruchu) czy Tomasz Leśniak, który w Krakowie skutecznie przeprowadził bunt przeciwko igrzyskom. Ich szanse na wygrane? Nikłe.
Podobnie, jak kandydatów z mocnymi szyldami partyjnymi. PO wystawiło bowiem anonimową Martę Patenę. Odpuszcza też PiS. Z jego poparciem startuje co prawda szef krakowskiego IPN Marek Lasota, ale jeśli w Krakowie dużo się dziś o nim mówi, to głównie w kontekście tego, że wciąż jest mieszkańcem... Olkusza i do krakowskiego magistratu prawdopodobnie chciałby codziennie dojeżdżać.
Ryszard Grobleny
Prezydent poznania od 1998 roku.
Prokuratorskie zarzuty o niegospodarność i doprowadzenie w ten sposób do straty kilkunastu milionów złotych z miejskiej kasy - to powinien być przepis na szybki upadek kariery politycznej. Nawet po dwukrotnym uniewinnieniu. Karierą prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego takie jednak afery nawet nie wstrząsnęły.
Po władzę sięgnął w tym wyjątkowym dla polskiego samorządu roku 1998, gdy rekomendacje AWS lub Unii Wolności pozwoliły usadowić się na prezydenckim fotelu do dziś nie tylko w Poznaniu i Gdańsku, ale także Gdyni, Sopocie, Katowicach, Tychach i Zamościu. Gdy w roku 2006 zaczynały się jego problemy z prokuraturą, poznaniacy bardziej pamiętali mu - nieudaną, bo nieudaną, ale szczerą - próbę zablokowania w ich mieście Marszu Równości.
Kontrkandydaci? Jak w pozostałych przypadkach startują głównie dla przyjemności lub z nadzieją na cud, bo przy Ryszardzie Grobelnym są raczej anonimowi. SLD wystawia młodego lokalnego działacza Tomasza Lewandowskiego. PO reprezentuje Jacek Jaśkowiak, którego największym atutem w walce o serca poznaniaków ma być wpisanie do kalendarza PŚ w biegach narciarskich... Szklarskiej Poręby. A PiS? Jego kandydatem jest poseł Tadeusz Dziuba. W 2011 roku dzięki zaledwie 7-proc. poparciu dostał się do Sejmu, ale w majowych wyborach do PE nie udało mu się powtórzyć sukcesu.
Rafał Dutkiewicz
Prezydent Wrocławia od 2002 roku.
"Król polskiego samorządu". Rafał Dutkiewicz z wielką polityką, bez której nie da się dziś zdobyć władzy w żadnym większych miast w Polsce, pogrywa jeszcze bardziej umiejętnie niż Ryszard Grobelny w Poznaniu. Prezydent Wrocławia jest jednym z najlepiej rozpoznawalnych i darzonych sympatią polityków w całej Polsce, choć od wygranych w 2002 roku pierwszych wyborów ani na chwilę nie opuścił stolicy Dolnego Śląska. Dutkiewicz nigdy na dobre nie pozwolił przypiąć sobie też jednej partyjnej łatki.
To on rozgrywa w negocjacjach z Warszawą. Również nie raz był brany pod uwagę jako przyszły minister i to za rządów kilku różnych ekip w Warszawie, ale twardo trzyma się Wrocławia. Nic dziwnego skoro w 2002 wygrał tam z Lidią Geringer de Odenberg zdobywając 64 proc. głosów, choć wtedy popierała go tylko PO. W 2006 zyskał już wsparcie zarówno Donalda Tuska, jak i Jarosława Kaczyńskiego. Efekt to wygrana w pierwszej turze z 84,53 proc. W 2010 roku spróbował całkiem niezależnie i zmagania równie szybko zakończył z "zaledwie" 71,63 proc. głosów.
Opozycja także we Wrocławiu w tym roku wystawia więc kandydatów, których nazwisko na jednej karcie z Rafałem Dutkiewiczem może być po prostu reklamą. Cieszyć może się Platforma, której poparcie prezydent Wrocławia... zgodził się w tym roku przyjąć.
"Jeśli w Waszej opinii w Warszawie nie dzieje się nic nadzwyczajnego, nie bierzcie udziału w tym referendum. Poczekajcie. Za rok są wybory. Wtedy będziecie mieli możliwość ocenić pełne dwie kadencje mojego urzędowania i skonfrontować to z dokonaniami i pomysłami innych kandydatów. Taki wybór będzie wyborem pozytywnym" – pisała wówczas Hanna Gronkiewicz-Waltz w liście do warszawiaków.
I po roku wydaje się, że ta wyborcza konfrontacja znowu będzie dla prezydent Warszawy zwycięska. Choć niekoniecznie dlatego, że Hanna Gronkiewicz-Waltz tak świetnie spisuje się na stanowisku i nikt nie wyobraża sobie przyszłości stolicy bez wiceprzewodniczącej Platformy. Po prostu Hanna Gronkiewicz-Waltz jest jednym z niewielu pierwszoligowych polityków, którzy zdecydowali się poświęcić grze o samorząd.
W szeregach opozycji równie odważnych już brakuje. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu za najpoważniejszego konkurenta można byłoby uznać Andrzeja Rozenka, ale dziś Twój Ruch coraz mocniej rozgościł się pod kreską w sondażach. Kandyduje też burmistrz Ursynowa Piotr Guział, który najmocniej walczył o odwołanie pani prezydent w referendum. Fiasko tamtej inicjatywy tylko pogorszyło jego notowania, a niezadowoleni z jego rządów na Ursynowie mogli przy tej okazji mówić o tym tylko głośniej.
Odważnego z pierwszej ligi nawet na wybory w Warszawie nie udało się też najwyraźniej znaleźć w szeregach PiS. Tylko w twardym elektoracie i niskiej frekwencji bowiem nadzieja Jacka Sasina. – My poważnie podchodzimy do Warszawiaków, mamy dla nich poważna ofertę – mówił na starcie swojej kampanii, ale podobnie jak większość innych kandydatów w wyborach samorządowych, wydaje się próbować prowadzić ją "po taniości". Co Hannie Gronkiewicz-Waltz dość spokojnie pozwala robić plany na najbliższe lata z perspektywy magistratu przy placu Bankowym.
Nikt nie ryzykuje inwestycji w prawdziwą kampanię
Jak komentuje dla naTemat politolog i ekspert marketingu politycznego dr Wojciech Jabłoński, to właśnie strach większości polityków przed niepewną inwestycją w poważną kampanię sprawia, że nasze samorządy podlegają "breżniewizacji".
Przedstawione tu sylwetki to bowiem tylko najbardziej znani z "baronów" samorządu, którym władzy nikt już nawet nie próbuje na poważnie odebrać. W Polsce są jednak samorządowcy, którzy rządzą jeszcze dłużej. To między innymi prezydent Gliwic Zygmunt Frankiewicz, za którym już szósta kadencja, Janusz Chodorowski od pięciu kadencji rządzący Mielcem, czy Janusz Grobel będący prezydentem Puław od 1988 roku z jedynie czteroletnią przerwą.
– Niska, maksymalnie 40-proc. frekwencja pozwala na wygraną dzięki mobilizacji tylko swojego najwierniejszego elektoratu. Tkwić na stanowiskach tym ludziom pomaga też niska świadomość obywatelska. Niewielu Polaków ma wiedzę na tego, czym jest samorząd. Czują, że także tu nic od nich nie zależy. Dlatego mieliśmy fiasko referendum w sprawie Hanny Gronkiewicz-Waltz i kompromitację jego organizatorów, bo ludzie nie uwierzyli im, że to doprowadzi do prawdziwej zmiany – tłumaczy Wojciech Jabłoński.
A kto w ogóle chciałby do samorządu, skoro jest Sejm...
Podkreśla też, że dziś wielu z "baronów samorządu" lubi podkreślać swoją niezależność, ale żaden z nich nie osiągnąłby przed laty swojej pozycji, gdyby nie miał wsparcia którejś z wielkich partii. Dziś większości liczących się ugrupowań brakuje tymczasem ochoty na inwestowanie w nowe twarze. – A ławka tych, którzy byliby w stanie stanąć do prawdziwej walki z "baronami" i mają na to w ogóle ochotę jest krótka. Ostatnio zeszła z niej tylko Hanna Gronkiewicz-Waltz. Ale Warszawa to przecież kąsek wizerunkowy i całkiem duża władza – dodaje politolog.
Na wejście w samorząd nie zdecydował się już jednak na przykład Jarosław Gowin, który mógł przecież realnie powalczyć o przełamanie wpływów Jacka Majchrowskiego w Krakowie. – Dla polityków skali Gowina to zbyt ryzykowne, bo wygrana w mieście nie zawsze jest gwarancją wpływu na wielką politykę, natomiast przegrana może być gwoździem do politycznej trumny – tłumaczy Wojciech Jabłoński.
W miastach rządzą od lat te same twarze i wybory zmieniają niewiele. Wygrywają ci, którzy mają już władzę lub niewielka grupa tych, którzy decydują się na poważną kampanię. Zwykle robi się jednak tę kampanię po prostu bardzo tanio. Jak więc chcą w ogóle przebić się do świadomości?