
– Spotkania trwają dwie godziny, może trochę dłużej. Siadamy przy stole, pijemy herbatę, kawę, jemy ciasto w luźnej, nieformalnej atmosferze. To takie trochę warsztaty rozwoju osobistego – spotkania z czymś, co jest w tobie. I rozmawiamy o śmierci tak jak rozmawia się o miłości – jak o pewnym życiowym etapie – mówi Katarzyna Reiter, couch i organizatorka pierwszego w Polsce cyklu spotkań Death Cafe - Kawiarnie śmierci.
REKLAMA
Kawiarnie śmierci. To brzmi trochę strasznie... Ludzie nie boją się w nich uczestniczyć?
(śmiech) Pewnie trochę tak. Dlatego osobiście staram się raczej używać angielskiej wersji – Death Cafe.
Pomaga?
Z frekwencją bywa rożnie, ale paradoksalnie ilość uczestników rzadko przekłada się na jakość. Do tej pory odbyło się sześć spotkań, na jednym były tylko dwie osoby - profesor i dziennikarka, osoby o wyjątkowo otwartych umysłach. I to była właśnie jedna z najbardziej owocnych debat pod szyldem Death Cafe.
A najmniej owocna?
To chyba ta, na którą przyszło wiele przypadkowych osób, stałych bywalców kawiarni, w której zwykle się spotykamy. Jak to stali bywalcy, czuli się jak u siebie, nie odchodzili od baru. I choć początkowo niewiele mówili to potem – jak już sobie wypili – zrobili się w tych rozmowach wręcz agresywni, napastliwi.
To pewnie nie wróżyło dobrze debacie...
No właśnie. Dopiero wtedy się zorientowałam, że na więcej niż jeden kieliszek wina czy jedno piwo po prostu nie można pozwalać. Zwłaszcza przy tak trudnych tematach.
Teraz pani tego zabrania?
Proszę o to na początku. Chciałabym, żeby pani dobrze zrozumiała – to nie jest mój wymysł, tylko potrzeba sytuacji. Bo, choć alkohol rozwiązuje język i każdy z tych panów miał trudne doświadczenia, o których chciał mówić, to jednak wskutek wypitego alkoholu robili to w taki sposób, że pozostali uczestnicy spotkania mogli poczuć się źle. A szacunek to klucz do sukcesu w przypadku takich spotkań.
O szacunku też mówi pani na początku?
Ja w ogóle na początku mówię czym ta Death Cafe jest albo nie jest. Mówię, że jest to spotkanie z gatunku non profit, ale nie jest nastawione na dawanie rad, na jakieś wspólne postanowienia, konsensus. Dyskutujemy, ale nie przekonujemy się do niczego nawzajem. Odnosimy się z szacunkiem do tego, co mówi ktoś inny.
Słowem – w Polsce, tak jak w USA, Death Cafe to po prostu klub dyskusyjny nastawiony na przełamywanie pewnych stereotypów?
Tak, dokładnie. I warto podkreślić, że to nie jest spotkanie, które ma uzupełniać wiedzę o śmierci, bo każdy z nas jakąś wiedzę ma i w coś wierzy. Tylko, w społeczeństwie – i Polska nie jest tu wyjątkiem – tak jakby brak rozmów w okół tego tematu. To jest wielkie tabu.
Bo..?
Bo w nowoczesnym społeczeństwie po prostu odsuwamy od siebie śmierć. To nam nie pasuje. Jeśli ktoś jest umierający to oddajemy go do szpitala albo hospicjum. Proszę zwrócić uwagę – ludzie bardzo rzadko teraz umierają w domu.
Kluczowe, moim zdaniem, znaczenie ma fakt, że my się po prostu boimy odpowiedzialności – tego, co będzie jeśli to ja popełnię błąd opiekując się kimś? Co jeżeli się okaże, że nie dopełniłem czegoś i przeze mnie, na moich rękach, ktoś ukochany umarł?
Rozmawianie o śmierci może coś zmienić?
Powiem tak - po każdym spotkaniu pod szyldem Death Cafe proszę uczestników, by powiedzieli co z tego wynoszą. I właściwie zawsze odpowiadają mi, że odczuwają wdzięczność, mówią "dziękuję, dawno o tym nie myślałem, nie myślałam". Czasem pojawiają się łzy, jakieś momenty wzruszenia związane z przeszłością, o której do tej pory nie mieli albo nie mogli z nikim porozmawiać, ani z małżonkami, ani z dziećmi. Z wyjątkiem jednego profesora medycyny, który z racji swojego zawodu uważał śmierć za swoją bardzo bliską znajomą, wszyscy uczestnicy tych spotkań, bez wyjątku, przyznawali, że oni w ogóle lub bardzo rzadko rozmawiają o śmierci. Skoro nie rozmawiają to też o niej nie myślą. A jednocześnie gdzieś się z tym tematem spotykają, borykają, ale nie wiedzą co z nim zrobić. A nie wiedzą bo przecież starają się o nim nie myśleć i nie mówić. I tak w kółko. My po prostu nie tworzymy odpowiedniej atmosfery, nie dajemy sobie prawa do rozmowy o śmierci.
A jakbyśmy je sobie dali to co by to zmieniło?
Odczarowalibyśmy temat śmierci. Bo jeśli się o czymś rozmawia, to temat rozmowy siłą rzeczy staje się nam coraz bliższy. A jeśli już jesteśmy z nim za pan brat, to on nas przestaje paraliżować.
Trzeba rozmawiać, to nam wychodzi na dobre, oswajamy temat - pytanie tylko czy rozmowa o śmierci pomoże nam pokonać żal i tęsknotę za osobą, którą tracimy albo taką, która wkrótce nas straci?
O tyle, że możemy się świadomie do tego rozstania przygotować. Ja to zrobiłam razem z "American Book of the Dead". Tam jest na przykład opisany sposób w jaki należy towarzyszyć osobie umierającej. Bo tak naprawdę, jedyną kulturowo utrwaloną reakcją na śmierć jest płacz. W filmach, książkach... – ktoś umiera i natychmiast wszyscy płaczą.
A te spotkania są dla ludzi określonej wiary?
Nie, wręcz przeciwnie. Death Cafe nie są związane z żadnym określonym nurtem religijnym. I tak na przykład – na pierwsze spotkanie przyszło małżeństwo z takim maluchem w wózku, oboje bardzo wierzący. Ponieważ oboje są otwarci na dyskusję, uznali, że skoro Death Cafe jest nowe i nigdy się z tym nie spotkali to zwyczajnie chcą się dowiedzieć co to jest.
Na drugim krańcu jest chłopak, który dowiedział się o Death Cafe z serwisu racjonalista.pl i on był raczej z gruntu antyreligijny. Ale przekonania czy religie wyznawane przez uczestników spotkań nigdy nie były przedmiotem dyskusji ani sporu.
Bo nie rozmawiacie o tym co z duszą dzieje się po śmierci tylko o wszystkim, co dzieje się przed?
Tak, tak jest. Powiedziałabym raczej o pewnej średniej wieku, a to jakieś 40 lat. Najwięcej przychodzi ludzi w przedziale 30-50.
I dlaczego przychodzą?
Niektórzy z ciekawości. Inni ze strachu. Kiedyś przyszła kobieta, która powiedziała, że jest po czterdziestce i przyznała, że zwyczajnie nie godzi się na to, że teraz powoli będzie nadchodził czas kiedy zaczną opuszczać ją kolejne siły, także ta kobieca strona, seksapil.
Nie godziła się na starość?
Tak, a pośrednio też bała się śmierci. Był też chłopak, którego rodzice zachorowali i on był wściekły, bo wychodziło na to, że powinien do nich jechać i się nimi opiekować. A on był młody i wcale tego nie chciał. Bał się , że nie podoła, że nie będzie potrafił. Są też tacy, którzy nie doświadczyli śmierci bliskich, ale po prostu chcieli o niej porozmawiać i może też się na to przygotować.
A pani tematem Death Cafe zainteresowała się bo...?
Bo przeczytałam tekst brytyjskiego naukowca, Jona Underwooda, to on tę inicjatywę wymyślił. W 2010 roku Death Cafe zaczęło funkcjonować w Wielkiej Brytanii, ale nie zdobyło tam popularności. Furorę natomiast zrobiło w USA. No a potem z sukcesem wróciło do Europy... Dziś funkcjonuje m.in. w Portugalii, Holandii, Hiszpanii. Ja pomyślałam, że spróbuję upowszechnić je w Polsce.
Słyszałam, że w trakcie spotkań jecie babeczki zdobione nagrobkami albo kosteczkami?
(śmiech) Tak, wiem, że w USA takie są właśnie pieczone, ale u nas niestety nie ma osoby, która chciałaby i mogła je przygotowywać.
A szkoda... Ale skoro o słodyczach mowa. Czy na spotkaniach pojawiają się też dzieci?
Raz było z dzieckiem tylko to małżeństwo, o którym mówiłam przed chwilą.
Czyli potwierdza się w pewnym sensie to, że chronimy dzieci przed tematem śmierci. To dobrze czy źle?
My chronimy dzieci, bo wydaje nam się, że one są słabe, że tego wszystkiego nie udźwigną. A mi się wydaje, że tak naprawdę po prostu sami się tego tematu boimy. Boimy się wyjaśnień, pytań. I tak na przykład - gdy po śmierci mojej mamy moja córka przechodziła etap wspominania babci, wezwały mnie na rozmowę przerażone przedszkolanki i mówią - pani córka mówi o śmierci. Zapytałam się ich co w tym dziwnego, skoro niedawno zmarła jej babcia?
A co chciałaby pani osiągnąć, żeby móc pomyśleć sobie, że było warto, że organizowanie tych spotkań, rozmawianie, było warte pani czasu, że osiągnęła pani cel?
Nie postawiłam go sobie wcześniej. To był i jest projekt otwarty. Nigdy nie ustaliłam sobie, że jak zorganizuję X spotkań to zamknę ten cykl, albo – jak przyciągnę tyle ludzi to już mi wystarczy. Dla mnie największą wartością jest sytuacja, w której ktoś przyjdzie i powie "słuchaj, dzięki temu spotkaniu skontaktowałem się z czymś ważnym, odkryłem coś, czego wcześniej nie widziałem". Tak, by osoby które w Death Cafe uczestniczą mogły zrobić kolejny krok w swoim życiu. I to jest właśnie dla mnie największą wartością.
Nie postawiłam go sobie wcześniej. To był i jest projekt otwarty. Nigdy nie ustaliłam sobie, że jak zorganizuję X spotkań to zamknę ten cykl, albo – jak przyciągnę tyle ludzi to już mi wystarczy. Dla mnie największą wartością jest sytuacja, w której ktoś przyjdzie i powie "słuchaj, dzięki temu spotkaniu skontaktowałem się z czymś ważnym, odkryłem coś, czego wcześniej nie widziałem". Tak, by osoby które w Death Cafe uczestniczą mogły zrobić kolejny krok w swoim życiu. I to jest właśnie dla mnie największą wartością.
