– Książki o bohaterskich mężczyznach czasów powstają i będą powstawać. To, że ostatnio pisze się dużo również o wojennych kobietach, to raczej próba spłacenia pewnego długu wdzięczności wobec tych wszystkich wspaniałych Polek, które bez względu na wszystko stanęły do walki o wolność ojczyzny i wolność swoich bliskich – mówi Szymon Nowak, autor książki "Dziewczyny wyklęte".
Dziewczyny wyklęte, czyli jakie? O kim pisze pan w swojej książce?
O szesnastu kobietach, dziewczynach, ich wojennych przeżyciach. Wszystkie były konspiratorkami podziemia antykomunistycznego. Nazywa się je też często Kobietami Niezłomnymi.
Bo...?
Bo były – najczęściej – sanitariuszkami i łączniczkami w oddziałach partyzanckich. Opatrywały rannych, przygotowywały lekarstwa na rozmaite dolegliwości, przenosiły konspiracyjną pocztę, meldunki, nielegalne ulotki i broń. Oprócz tego przyrządzały posiłki, prały, szyły, cerowały. Spore grono kobiet działało w podziemiu poprzez utrzymywanie w swoich domach punktów kontaktowych i konspiracyjnych kwater. Ale naturalnie znalazły się i takie, które uczestniczyły w akcjach z bronią w ręku.
Były już „Dziewczyny z powstania”, „Dziewczyny wojenne”. Nie ma pan wrażenia, że moda na książki o kobietach wojny nastała dopiero wtedy, kiedy wyczerpano już temat bohaterskich żołnierzy i powstańców?
To chyba nie do końca o to chodzi. Książki o bohaterskich mężczyznach powstają i będą powstawać. Tu raczej mowa o spłaceniu pewnego długu wdzięczności wobec tych wszystkich wspaniałych Polek, które bez względu na wszystko stanęły do walki o wolność ojczyzny i wolność swoich bliskich. Tym czynem może nawet zawstydziły i zmobilizowały do działania niektórych mężczyzn. To również odkrywanie prawdziwych historii i życiorysów Dziewczyn Niezłomnych, dotychczas skrywanych albo głęboko w ludzkiej pamięci (bo za komuny lepiej było o tym zapomnieć), albo w archiwach służb bezpieki.
I dlatego pan także zdecydował się o nich napisać?
Kiedy pracowałem nad swoją wcześniejszą książką – „Oddziały Wyklętych” – i zbierałem do niej materiały, zauważyłem, że w podziemiu antykomunistycznym trwali nie tylko mężczyźni. Kobiety były nawet w oddziałach leśnych. Poznając wojenne i powojenne losy „Ognia”, „Łupaszki”, Żurbyda i „Wołyniaka”, mimowolnie śledziłem życiorysy ich żon, narzeczonych i dziewczyn. Już wtedy wiedziałem, że koniecznie trzeba opisać te niesamowite historie. Że ktoś musi to jak najprędzej zrobić, dopóki żyją jeszcze niektóre bohaterki tamtej walki i świadkowie ówczesnych wydarzeń.
Niesamowite historie? A nie dramatyczne? Tragiczne?
Pewnie trochę jedno i drugie.
Jedną z najbardziej ciekawych, ale i tragicznych historii, jest dla mnie ta opowiadająca o Janinie Przysiężniak z domu Oleśkiewicz. Znano ją też pod pseudonimem „Jaga”. To opowieść o wielkiej miłości Janiny i partyzanckiego dowódcy Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana’. Miłości zwieńczonej tajnym ślubem, choć dopiero przy drugim podejściu – za pierwszym razem w uroczystości przeszkodził atak niemieckiego oddziału.
Po przejściu frontu wschodniego „Ojciec Jan” nie konspirował, ale i tak był pilnie poszukiwany przez UB i NKWD. Musiał się ukrywać. To samo czyniła jego wówczas ciężarna żona, ale ubecka pętla zaciskała się wokół nich coraz bardziej. Niestety zakończenie tej historii jest dramatyczne, jak dramatyczne były przeżycia wszystkich bohaterek mojej książki. „Jaga” została podstępnie aresztowana i po nocy przesłuchań odstawiona do domu. Tam jeden z ubeków dał jej znak, że droga wolna, żeby uciekała, ale to był podstęp. Inny komunista strzelił jej w plecy, rany były śmiertelne. Po śmierci żony Franciszek wrócił do podziemia i dowodził polskimi partyzantami w zwycięskiej bitwie z NKWD stoczonej pod Kuryłówką. I, chociaż na grobie Janiny napisano lakonicznie, że zginęła tragicznie, w czasach komuny jakaś nieznana ręka co roku dopisywała frazę „Zamordowana przez UB”.
Do konkretnej już pracy nad książką dodatkowo zdopingował mnie pan Michał Jeżewski z Wydawnictwa Fronda. Bez jego udziału być może tej książki jeszcze by nie było. Albo miałaby całkiem inny kształt. Dla historyka ważne jest, że nie pisze „do szuflady”, że ktoś chce wydawać jego prace.
A w temacie II wojny światowej, powstania, walki z okupantem da się w ogóle jeszcze powiedzieć coś nowego?
Oczywiście, że tak. Do dziś nie powiedziano jeszcze wszystkiego o najnowszej historii Polski. Bez przerwy odkrywane są jakieś nieznane wcześniej fakty dotyczące tych tematów. Dotychczas przemilczane lub zakłamane. Dlatego właśnie historia to jedna z ciekawszych nauk.
Z każdym dniem więcej dowiadujemy się także o Żołnierzach Wyklętych, o tym jak ich walka wyglądała w czasach PRL. Bo przecież ci bohaterscy żołnierze Polski sami siebie nie nazwali „wyklętymi”. To komunistyczny reżim pamięć o nich wyrzucił do dołów śmierci, a oficjalnie wyklął i nazwał „bandytami”. Dopiero odkrywając ich prawdziwe historie zdajemy sobie sprawę z tego, że to najwięksi polscy patrioci. Bandytami zaś byli ich kaci i oprawcy, tak naprawdę służący tylko i wyłącznie Moskwie…
Wydaje mi się, że młodzież łaknie takiej wiedzy. Z wypiekami na twarzy młodzi ludzie wychodzą chociażby z Muzeum Powstania Warszawskiego czy też ze spotkań z kombatantami. Ale faktycznie, do młodych Polaków bardziej chyba przemawia żywa narracja niż typowe opracowania naukowe. I dlatego właśnie taki jest układ mojej książki – prawdziwe historie przedstawione w formie zbeletryzowanych opowiadań z dialogami.
Bardziej opowieści wojenne czy ludzkie historie?
Chciałem, by „Dziewczyny Wyklęte” nie były kolejnym nudnym podręcznikiem do historii czy słownikiem biograficznym. Zrezygnowałem z przypisów, ograniczyłem liczbę dat, nazwisk i suchych faktów. Skupiłem się bardziej na tym co czuły lub mogły czuć moje bohaterki podczas walki, ratowania rannych, w czasie przesłuchań, rozpraw sądowych i tuż przed śmiercią. Czego się bały, za czym tęskniły, co kochały. Więc chyba jednak bardziej chodzi tu właśnie o ludzkie historie.
Do książki wybrał pan losy 16 kobiet – Inka, Marcysia, Perełka, Wanda, Jaga, Krystyna, Jasiek, Czesława, Irena, Blondynka, Lala, Danka, Sarenka, Dziuńka, Krysia, Siostra Izabela. Dlaczego właśnie tyle i dlaczego właśnie te?
Kiedy rozpoczynałem pracę nad moja książką, zrobiłem sobie listę trzydziestu kilku nazwisk „Dziewczyn Wyklętych”. Z czasem musiałem dokonać pewnej selekcji, skupiając się na tych postaciach, do opisania których mogłem znaleźć źródła historyczne. Poszukiwałem żyjących bohaterek, inicjowałem z nimi spotkania, nagrywałem rozmowy ze świadkami wydarzeń, z żyjącymi Dziewczynami Wyklętymi, ich dziećmi. Zbierałem od nich różne informacje, stare fotografie, wspomnienia. Wiele godzin przepracowałem w archiwum IPN poszukując i wertując protokoły przesłuchań, stenogramy rozpraw sądowych i więzienne kartoteki. Na końcu sięgnąłem po publikacje książkowe i materiały prasowe, w tym również te dostępne przez Internet. Dopiero wtedy wybrałem te najciekawsze historie, niestety najczęściej zakończone tragicznym epilogiem.
We wstępie do książki napisano: „Te z nich, które nadal żyją, przeżywają swe wspomnienia inaczej niż mężczyźni”. Na czym ta różnica polega?
Dziewczyny w ogóle odmiennie od mężczyzn odczuwają i wspominają swoją konspiracyjna służbę. Dla nich ważniejsze było nie to ilu zabito nieprzyjaciół i kto zwyciężył, ale kto został ranny i w którym miejscu, czy bardzo cierpiał.
Przykładowo Lidia Lwow „Lala”, narzeczona słynnego „Łupaszki”, do dzisiaj z przejęciem opowiada o tym, jak podczas pierwszej akcji w 5 Wileńskiej Brygadzie AK nie zostawiła powierzonego swojej opiece rannego. Jej oddział poszedł do ataku, a ona została przy tym postrzelonym żołnierzu, w końcu odnajdując swych towarzyszy.
Inna sanitariuszka, Wanda Krzysztanowicz, wspomina jak po bitwie pod Kuryłówką musiała opatrzyć partyzanta rannego w pachwinę. Jako młoda kobieta i młoda mężatka zawahała się. Ale wtedy ksiądz, u którego na plebanii zorganizowano punkt sanitarny, powiedział jej: najpierw jesteś sanitariuszką, a dopiero później kobietą. I wtedy już spokojnie zaczęła opatrywać tego rannego.
Kobiety z natury nie są przecież stworzone do zabijania i niszczenia, tylko do budowania, tworzenia i przekazywania życia. Dlatego też starały się pomagać wszystkim rannym, również wrogom.
To wystarczający powód, żeby przedstawiać je tak posągowo jak pan to robi? Idealizować? Bo takie zarzuty pojawiają się w pierwszych recenzjach tej książki.
Ale właśnie takie były bohaterki mojej książki. Zbyt kruche i delikatne aby walczyć, a jednak stanęły w jednym szeregu obrońców Ojczyzny i zamiast karabinów na ramieniu zawiesiły torby z lekarstwami.
Weźmy na przykład Danutę Siedzikównę „Inkę”, która stała się swoistą ikoną wszystkich Dziewczyn Wyklętych. Ta 17-letnia sanitariuszka nigdy nie strzelała. Zdarzało się natomiast, że rozdawała rannym nieprzyjaciołom bandaże. Właśnie za to komunistyczny sąd skazał ją na karę śmierci i ten wyrok wykonano.
Naturalnie były wyjątki, jak choćby Regina Mordas-Żylińska, o której opowiadam częściowo w rozdziale o „Ince”. „Regina” to jedna z najbardziej zaufanych konspiratorek majora „Łupaszki”. Mimo to, aresztowana przez komunistów poszła na ścisłą współpracę z UB zdradzając wszystkich konspiratorów i ich adresy kontaktowe.
I co było dalej?
Trudno jasno stwierdzić, ale nie wydaje mi się, żeby miała z powodu tej zdrady jakieś wyrzuty sumienia. Potem jeszcze przez wiele lat ciągnęła swoistą grę z ludźmi bezpieki, podrzucając im często nawet wyimaginowane informacje.
Po co?
Chciała jak najdłużej cieszyć się z otrzymywanych w zamian korzyści. Zmarła w latach siedemdziesiątych. Nawet teraz nie wiadomo, czy zginęła w wypadku samochodowym czy też umarła w szpitalu.
Mówi się, że Europa, także i Polska, przechodzi w ostatnich latach wielki, ideologiczny kryzys. Myśli pan, że odkrywanie historii, pamięć o przeszłości, może ten Stary Kontynent uratować? Może być dla nas lekcją człowieczeństwa?
Na pewno. Tym bardziej, że wszystkie spisane przeze mnie historie pokazują jak – mimo dramatycznych, tragicznych czasów – można było pozostać człowiekiem. Dobrym człowiekiem. Że nawet wtedy można było i lepiej było wybrać drogę dobra i prawdy, niż zakłamania i zła. Bo powiedzmy to sobie otwarcie – komunizm, nie tylko ten z czasów Stalina, to najokrutniejszy totalitaryzm istniejący na świecie. On przecież spowodował śmierć gigantycznej liczby ludzi. I właśnie dlatego Dziewczyny Wyklęte, które przeciwstawiały się temu systemowi, zasługują na miano bohaterek. Od nich nadal możemy się wiele nauczyć.
(...) ubecy nie przerywali swojej pracy. Różańskiego już od dawna nie było, teraz pilnowali jej na zmianę młodzi oficerowie śledczy. Czekali, aż ta niepokorna zakonnica złamie się, powie wszystko, co chcą, i podpisze się pod tym. Ale ona trwała twarda i nieruchoma jak posąg, choć w duszy już prosiła: – Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Ale zaraz dodawała: – Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie.
To była jej ostatnia świadoma myśl. W następnej chwili straciła świadomość i upadła bezwiednie na podłogę.
"Jasiek"
Pomna przysięgi złożonej swej siostrze, pewnej nocy zjawiła się w sanockim sierocińcu. Przekupiła osobę z personelu, która przyprowadziła do niej zabiedzonego chłopczyka w połatanym ubranku.
– Tak – odrzekł malec, przyglądając się z uwagą tej twarzy, tak podobnej do buzi ukochanej mamy.
– I pójdziesz ze mną?
– Pójdę, jak dasz mi kartofli... – powiedział chłopczyk.(...)
Tym sposobem Stefania wykradła chłopca z sierocińca i w ukryciu – owiniętego w koc – wywiozła pociągiem na Śląsk.(...) Podobno po zniknięciu chłopca UB z Sanoka szalało. "Żubrydowe szczenię" wymknęło się spod ich kontroli.
"Sarenka"
– Ile Ty masz lat dziecko? – spytał niezadowolony "Bolesław".
Danusia nie potrafiła kłamać. Tak została wychowana. Aby nie minąć się z prawdą, ale też nie doprowadzać do furii oficera, piętnastolatka odparła: – Niedługo będę miała siedemnaście lat.
– No tak, niedługo... Pewnie za kilka lat – westchnął zrezygnowany "Bolesław". Nie miał wyjścia, musiał zaakceptować tę grupę młodych panienek. Spojrzał jeszcze raz na Danusię i, uśmiechając się po raz pierwszy, powiedział: – Od dziś będziesz używała pseudonimu "Sarenka".
"Inka"
(...) "Inka" stała oszołomiona, ale nie była nawet draśnięta. To młodzi żołnierze, którzy na ochotnika zgłosili się do egzekucji, widząc przed sobą bezbronną dziewczynę, a nie żadną "bandytkę", nie mieli sumienia do niej strzelać i wzięli na cel ścianę w okół skazanej. Wszyscy jak jeden mąż.
Widząc to, ich dowódca, młody oficer, wyszarpnął pistolet z kabury i zdenerwowany podszedł do dziewczyny.
– Niech żyje major "Łupaszko"! – zdążyła jeszcze krzyknąć "Inka", mając już przed oczami lufę wycelowanej w siebie broni, kiedy padł strzał. A wtedy ksiądz ukrył twarz w dłoniach.
"Danka"
(...) największym wydarzeniem dla Wandy była wizyta w więzieniu jej córeczki, Ewy. (...) A potem patrzyła przez kratę na swoją piękną dziewczynkę, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Tylko wielkie łzy kręciły się w jej smutnych oczach. Chciała kochać to obce, kilkuletnie dziecko, ale jej wzrok był pusty i nieobecny. (...) Po tych wizytach długo nie mogła dojść do siebie.