Kamila Durczoka zaczęto palić na stosie tuż po pierwszych publikacjach „Wprost”. Wtedy, gdy nie było jeszcze nawet oficjalnie wiadomo, że seksualnie molestująca i mobbingująca „znana telewizyjna twarz” to właśnie on. Paradoksalnie jednak to właśnie wtedy był najlepszy moment na to, by szef „Faktów” mógł się skutecznie z całej sprawy wybronić i wyjść z zaistniałej sytuacji z twarzą. Wczorajsze oświadczenie Zarządu TVN stawia go bowiem w tak złym świetle, że wszelką obronę czyni niemal niemożliwą. Choć, zdaniem ekspertów do spraw wizerunku, powrót na szczyt nie jest w przypadku Kamila Durczoka tak bardzo nieprawdopodobny, jak nam się wydaje. Potrzeba na to tylko trochę czasu.
Czasu, który Durczok powinien dobrze wykorzystać. Najlepiej na milczenie.
– To właśnie robi większość ludzi w podobnych sytuacjach – przekonuje Zbigniew Lazar, ekspert ds. wizerunku, komunikacji i PR. – Nie oceniam, kto tu jest winny i w jakim zakresie, ale pewnym jest, że pan Durczok dla dobra swego wizerunku powinien na jakiś czas zniknąć z oczu opinii publicznej. Nie pojawiać się w ogóle w mediach, nie próbować już niczego wyjaśniać ani drążyć tak, jak swego czasu, dość niefortunnie zresztą, robił to poseł PiS Adam Hofman po ujawnieniu tzw. afery madryckiej.
I dodaje: – Wbrew pozorom sporo zawiera się w tym starym, wyświechtanym przysłowiu „tylko winni się tłumaczą”.
Milczenie jest złotem
Ten przeznaczony na milczenie „jakiś czas” nie mógłby jednak być zbyt krótki. Mowa tu przynajmniej o kilku miesiącach swoistego wygnania, na którym przebywając Durczok mógłby dać ludziom o sobie zapomnieć. Albo – jak przekonuje medioznawca SPWS, profesor Maciej Mrozowski, dałby się poznać w zupełnie innej roli. Na przykład szeregowego reportera.
– Jeżeli sprawa zatrzyma się na obecnym etapie, jeżeli nie dojdzie do procesu sądowego ani nie będzie dalszych oskarżeń jawnie dyskredytujących pana Durczoka, to nie mam żadnych wątpliwości, że może się on okazać cennym nabytkiem dla jakiejś redakcji – zaznacza prof. Mrozowski. – Pod warunkiem jednak, że nie będzie w tej redakcji nikim zarządzał, bo to przecież zarządzanie i budowanie relacji z podwładnymi jest jego słabą stroną. Musi też pogodzić się z tym, że w najbliższych latach, kilku lub kilkunastu, nie będzie liderem, twarzą popularnych mediów, nie będzie frontmanem tylko szeregowym dziennikarzem.
Taka praca, zdaniem eksperta, nie tylko ma szansę postawić go w nieco innym świetle, ale daje też okazję do tego, by do sprawy, swojej kariery i siebie samego przede wszystkim, nabrał trochę dystansu.
– Czy nie prościej byłoby się po prostu przyznać? – pytam.
– Gdyby dziś się przyznał do tego, co ewentualnie ma na sumieniu, po tym jak gwałtownie wszystkiemu zaprzeczał, jak wynajmował agencję public relations do zarządzania kryzysowego, to byłby wielki błąd, który dodatkowo rozwścieczyłby ludzi – przekonuje Lazar. – I słusznie, bo wówczas do zarzutów mobbingu czy molestowania seksualnego, doszedłby jeszcze zarzut kłamstwa. I to kłamstwa z premedytacją.
– A gdyby przyznał się wcześniej? Tuż po pierwszych publikacjach „Wprost”?
– Wówczas miałoby to zupełnie inną wymowę – przekonuje ekspert. – My Polacy jesteśmy bardzo wybaczającym narodem. Naprawdę rozumiemy ludzkie słabości. Jeśli faktycznie ma coś na sumieniu i przyznałby się do tego, przeprosił, zanim zaczął zaprzeczać, to miał szansę wyjść z tej sytuacji z twarzą. Ale tutaj, jeśli chodzi o kwestie wizerunkowe, popełniono zbyt dużo błędów.
Błędy, które kosztują karierę
Wypunktowanie tych złych wyborów Durczoka zależy do tego, czy przyjmiemy, że jest winny, czy, że mimo wszystko jest niewinny. Jeśli „Wprost” w swoich publikacjach nie minął się z prawdą, a zarząd TVN podjął decyzję o rozwiązaniu współpracy z Durczokiem w oparciu o konkretne dowody, to pierwszym i najważniejszym błędem było właśnie negowanie zarzutów. Szybka konfrontacja ze swoją ciemną stroną i szczere przyznanie się do błędów, mogłoby uratować karierę Durczoka.
Jeśli dziennikarz natomiast jest, jak nadal utrzymuje, niewinny, to poważnym błędem szefa „Faktów” było zatrudnienie agencji PR, która miała pomóc mu wyjść z sytuacji kryzysowej. – Jeśli nie mam nic na sumieniu, to po co mi taka agencja? – indaguje Lazar. I trudno nie przyznać mu racji. Trudno także negować, że po wtorkowym oświadczeniu zarządu TVN Durczokowi chyba faktycznie nie pozostaje nic innego jak na jakiś czas zniknąć z publicznego świecznika.
Powroty zawsze są możliwe
Tak, powroty zawsze są możliwe i o tym przekonaliśmy się już nie raz. I nie wykluczone, że przekonamy się także w przypadku Durczoka.
Dowodów na to dostarczyli nam już po wielokroć nie tylko skompromitowani dziennikarze, eksperci czy celebryci. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Weźmy jeszcze jedną „ofiarę” „Wprost” - Wojciech Fibak. Nieskazitelny wizerunek legendy polskiego tenisa w czerwcu 2013 r. został poważnie obciążony, gdy ujawniono, że sławny sportowiec kontaktuje młode kobiety z dojrzałymi i zamożnymi mężczyznami.
Fibak w świadomości większości Polaków funkcjonował nie tylko jako legenda tenisa, ale i wzór prawdziwego dżentelmena. Człowiek sukcesu kontynuujący wielką karierę także na sportowej emeryturze. Zdolny biznesmen i mecenas sztuki, oddany mąż i ojciec.
Tygodnik przekonywał, Fibak wszystkiemu zaprzeczał. W odpowiedzi na doniesienia TVP zerwała jednak z eks–sportowcem współpracę. Łatka stręczyciela przylgnęła do niego mocno, choć sprawy do końca nie wyjaśniono. Tenisista przestał komentować mecze na korcie, nie zabierał głosu na temat seksafery i... zniknął. Wrócił kilkanaście miesięcy później. I znów komentuje. Jedyna różnica, że już nie w TVP.
"Zarząd przyjął do wiadomości, że spółka TVN i pan Kamil Durczok osiągnęli wzajemne porozumienie w sprawie zakończenia współpracy ze skutkiem natychmiastowym".
Magdalena Środa
Nie ma śmierci publicznej ani czegoś takiego, co filozofowie nazywali ważnym regulatorem zachowań, czyli honoru. To jest wartość arystokratyczna, ale bardziej powszechną wartością było poczucie wstydu. Człowiek złapany na przestępstwie lub niewłaściwym zachowaniu znikał ze sfery publicznej, bo ten wstyd nie pozwalał mu powrócić. A ja nie wykluczam, że na przykład pan Hofman, czy kompletnie skompromitowany pan Marcinkiewicz, który powinien mieszkać tam, gdzie się urodził i nie wychylać nosa ze wstydu, powrócą. Panuje zasada: dzisiaj ja, jutro ty, śmiejmy się z oskarżeń.