Reklama.
Zazdrościsz singielkom niezależności, wolności, czasu, swobody? Nie ma czego. – Mamy dość tej samotności – krzyczą te, które nie tak dawno zarzekały się, że mąż, dzieci, sielanka nie są im do niczego potrzebne. Że praca daje im power, że kochanek to lepsza opcja niż zdziadziały pantoflarz, że godzina w towarzystwie bratanka lub siostrzenicy wystarczy jeśli chodzi o dzieci. A wystarczyły dwie butelki wina podczas babskiego wieczoru, by zaczęły mówić zupełnie co innego. Prawdę?
– Już dawno przestałam wierzyć w to, co wygaduję: że to faceci są wszystkiemu winni, że nie ma tych fajnych, że wszyscy to dranie – to Lena, piękna 37-letnia blondynka, dla której niejeden dałby się pokroić, a studenci, którym wykłada historię sztuki, na każdych zajęciach patrzą w nią jak w obrazek. – Wszystkie mamy w tym udział, my trzy i cała reszta – to nasze szczęśliwe życie, którego zazdroszczą nam umęczone rutyną i domem mężatki, to jedna wielka ściema – to z kolei 35-letnia Agnieszka, współwłaścicielka agencji pijarowej i członkini zarządu w jednej ze znanych fundacji. – Budzisz się i jak co dzień udajesz, że wolność to najlepsza rzecz, jaka ci się w życiu przytrafiła, że gdyby nie ona, nigdy nie doszłabyś do miejsca, w którym jesteś, że gdyby nie czas poświęcony na pracę, nigdy nie zobaczyłabyś wschodu słońca na Goa, a książę na białym koniu… albo jest ci niepotrzebny, albo wierzysz, że właśnie do ciebie jedzie – to z kolei Alicja, 38-letnia dyrektor sprzedaży w jednym z dużych wydawnictw. I zaraz dodaje: – Coś we mnie musiało być nie tak. A w nas?
No właśnie – co? Piękne, mądre, niezależne, ambitne i otwarte na nowe wyzwania, wiedzę, świat. Na co dzień uśmiechnięte, energiczne, dobrze ubrane, zadbane, wieczorem zrzucają szpilki i całą tę maskę szczęścia i sukcesu, i przy butelce wina zapadają w depresyjną samotność. Już dawno wyjście ze znajomymi do klubu przestało być atrakcją. – Bawią się tam małolaty, a ty, która wiek Chrystusowy już dawno masz za sobą – ba! – czterdziestka na karku, czujesz się jak ciotka w przebraniu nastolatki – mówi Lena. – I ten chamski, prostacki podryw, z którego już nawet nie chcesz się ponabijać – dorzuca Agnieszka. Wracają więc do domu po pracy, może po drodze wdepną do kawiarni, a może kupią sobie jakąś książkę albo buty na poprawę nastroju, otworzą drzwi i czasem nawet światła nie zapalą w domu, bo ciemność to coś, co odzwierciedla stan ich umysłu.
Alicja, 38 lat, dyrektor sprzedaży

Budzisz się i jak co dzień udajesz, że wolność to najlepsza rzecz, jaka ci się w życiu przytrafiła, że gdyby nie ona, nigdy nie doszłabyś do miejsca, w którym jesteś, że gdyby nie czas poświęcony na pracę, nigdy nie zobaczyłabyś wschodu słońca na Goa, a książę na białym koniu… albo jest ci niepotrzebny, albo wierzysz, że właśnie do ciebie jedzie.

Lena: Zbyt długo wierzyłam w bajkę o księciu na białym koniu. Nie chciałam byle czego
Nigdy nie zastanawiałam się głębiej, kogo tak naprawdę chcę spotkać, jakie są moje oczekiwania i potrzeby. Wielkie miasto, wielkie marzenia, wielka niewiadoma. Gdy przyjechałam z mojej zabitej dechami wioski, chciałam odetchnąć, poczuć nieskrępowaną wolność. Bawić się, korzystać ze wszystkiego, co stanęło przede mną otworem. Wiedziałam, że nie chcę skończyć jak prawie wszystkie moje koleżanki – z tym pierwszym lepszym przed ołtarzem. Oczywiście najczęściej jeszcze przed końcem studiów, prawie zawsze z brzuchem, ale za to koniecznie z weselem na 150 osób spłacanym potem przez rodziców przez ładnych parę lat.
Tego naprawdę nie chciałam – i tego do dzisiaj nie chcę. Ale to wcale nie znaczy, że nie myślałam o stałym związku. Wręcz przeciwnie. Tyle tylko, że ten mój związek miał być inny niż ta nieszczęsna polska średnia. Nie chciałam cholernego schematu z interioru, w którym z czasem każdy facet staje się jednak tym brzuchatym Januszem na kanapie, a każda kobieta sfrustrowaną Matką Polką. I dlatego stawiałam poprzeczkę bardzo wysoko. I sobie, i każdemu, kto próbował się do mnie zbliżyć. Oczywiście nie chodzi o to, że czekałam tylko na przystojnego milionera, dla którego byłabym pierwszą miłością życia, nie jestem naiwną idiotką – po prostu stawiałam pewne minimalne wymagania. Nie dałabym numeru telefonu nikomu, kto nie jest niezależny finansowo, nie umówiłabym się na randkę z facetem, który mówi pięćset „złoty” a nie „złotych” albo takim, który czekałby, aż zapłacę za kolację. Ale to i tak nie ratowało mnie przed pomyłkami.
Z jednym ze swoich byłych zerwałam tuż po pierwszej kolacji z jego ultrakonserwatywnymi rodzicami – wiem aż za dobrze, że to przysłowiowe jabłko nigdy nie pada daleko od jabłoni, a ja nie chciałam się pakować w życie jak z katolickiej poradni rodzinnej. Inna, trochę dłuższa znajomość skończyła się od razu, kiedy wyczułam, że mój ówczesny facet zaczyna się przestawać starać i przechodzi w ten śmiertelnie nudny tryb „starego długiego związku”. Przepraszam, po prostu nie chciałam brać, co dają. Nie chciałam byle czego. Można mi pewnie zarzucić, że za łatwo odpuszczałam. Ale z drugiej strony może być też i tak, że nie miałam po prostu szczęścia.
Mam pewną pozycję w życiu, na biedę nie narzekam, zawdzięczam to wszystko własnej często ciężkiej pracy, ale nigdy też nie przestałam się rozwijać, czytać, chodzić na premiery.
Chciałam związać się z kimś, kto tak jak ja nie jest bierny wobec życia, kto ma horyzonty nieco szersze niż to, co wydarzy się jutro dookoła niego samego. No i żeby ten ktoś miał w sobie to coś, co sprawi, że zamiast analizować jego wady i zalety, po prostu poczuję, jak miękną mi nogi. Tak, zdarzyło mi się kilka razy w życiu, że te nogi rzeczywiście zmiękły – ale za każdym razem chodziło tylko o fizyczność, o ładnie wyrzeźbiony kawałek mięsa. Z jednym było mi też naprawdę świetnie w łóżku, problem tylko w tym, że kiedy już budziłam się obok niego, to naprawdę nie było o czym pogadać.
Szukałam kogoś naprawdę wyjątkowego. Nie znalazłam – to sobie muszę powiedzieć uczciwie. Teraz czuję, że czas na poszukiwania powoli mi się kończy, może nawet wyczerpał. Coraz częściej budzę się rano z uczuciem, że będę sama do śmierci.
logo
Na co dzień uśmiechnięte, dobrze ubrane, zadbane, wieczorem zrzucają szpilki i całą tę maskę szczęścia, i przy butelce wina zapadają w depresyjną samotność. Fot. 123Rf/COO
Agnieszka: Może historia się powtórzy i jeszcze wróci do mnie ten, którego nie zauważyłam, gdy był na wyciągnięcie ręki.
Wtedy po prostu nie byłam gotowa na związek. Miałam dwadzieścia parę lat i tuż obok siebie najlepszego faceta, jakiego dane mi było poznać w życiu. Ale tak bardzo nie chciałam rezygnować z wolności, że uciekłam od niego na drugi koniec Europy. Tak, byliśmy parą. Ale ja definiowałam ten układ zupełnie inaczej niż on. Bo on był dla mnie raczej „boyfriendem” niż mężczyzną mojego życia, z naciskiem zdecydowanie na „friend”, a nie „boy”. Byłam wtedy przekonana, że nie chcę się zestarzeć przy jednym facecie, że czeka mnie jeszcze w życiu wiele i że stały związek stanie się po prostu kulą u nogi. Im dłużej z nim byłam, tym częściej łapałam się na myśli, że czas od tego odpocząć, pożyć sama ze sobą, bez tej cholernej stałej obecności tej drugiej osoby.
A on nosił mnie na rękach. Choć niejedna kobieta próbowała u niego szczęścia, nie miały szans. Dla niego liczyłam się tylko ja. Do dziś pamiętam blask w jego oczach, kiedy wreszcie dałam się namówić na wspólne zamieszkanie. Umówiliśmy się na czerwiec. Ale kiedy on żył myślą, że niedługo zamieszkamy razem, ja dostałam propozycję pracy w hiszpańskim oddziale mojej firmy. Wiedziałam, że nie odrzucę tej oferty. Tak naprawdę to, że to spory krok w mojej karierze, było dla mnie drugorzędne. Dla mnie to była przede wszystkim droga do mojej wymarzonej ucieczki na wolność.
Powiedziałam mu, żeby na mnie nie czekał. I że to koniec. Że właśnie ostatecznie zrozumiałam, że chcę żyć inaczej, sama, bez wielkich zobowiązań. Celowo zachowałam się podczas tej ostatniej rozmowy jak ostatnia zimna suka. Chciałam, żeby jak najszybciej o mnie zapomniał.
A w Barcelonie? Było dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Dużo wina, gorąco, niejedna ciekawa choć płytka znajomość. Dość szybko zaczęłam się tam łapać na myśli, że po prostu brakuje mi tamtego faceta. Ale w każdym takim momencie mówiłam sobie, że to właśnie najlepszy znak, że nasza znajomość zabrnęła za daleko. I nigdy nie sięgnęłam po telefon.
Miał wtedy złamane serce. Powiedział to zresztą po latach, kiedy miał już posklejane na nowo życie. Zaraz, „posklejane”? To ja bym wolała tak myśleć. Nie ma, co się czarować: on jest po prostu szczęśliwy. Cholera, a ja? Moja wolność nigdy nie dała mi szczęścia. Z czasem mi spowszedniała, a jeszcze później zaczęła ciążyć. Dziś po prostu mnie boli. Nie mam, do kogo wracać. Nie mam z kim dzielić życia, zmartwień, marzeń i radości. Za to wiem, że przegapiłam coś, co już nie wróci. I choć nie zerwaliśmy całkiem kontaktu, spotykamy się od czasu do czasu, zawsze po takim spotkaniu wracam do domu i piję. Nie ma cudów – on nie wróci. Żona, dzieci, gęba uśmiechnięta od ucha do ucha. I te przyjacielskie rady porady – że jeszcze znajdziesz swoją drugą połówkę. I kto by pomyślał, że kiedy byłam o te 10 lat młodsza, wizję starej panny z kotem, która żebrze o choćby odrobinę zainteresowania, traktowałam jak element kulturowej presji, śmiałam się z tego. A dziś czuję, że zbliża się chwila, w której będzie mi do tego brakowało tylko kota.
Alicja: Mam pracę, pieniądze, karierę - zrobiłam miejsce dla mężczyzny, a jego nie ma.
Uważam, że wszystko ma w życiu swoją kolej. Kierowałam się tym od czasów liceum i myślę, że miało to sens. Jestem poustawiana, może nawet ponadprzeciętnie. Znajomi zawsze nazywali mnie pieszczotliwie Cyborgiem – ale dobra organizacja i planowanie zawsze pozwalały mi osiągać kolejne cele i przy tym czuć się wolną. Uważam, że całkiem dobrze opanowałam to, co nazywa się sztuką life-work balance, właściwie czuję się w tym mistrzynią. Na studiach szło mi świetnie, dwóch znanych wszystkim z TVN-u profesorów proponowało mi pracę na uczelni. Ale poprzestałam na doktoracie, od specyficznej atmosfery uniwerkowych pokoików wolałam czyste reguły w biznesie. W korpo wręcz przeskakiwałam niektóre etapy – szczerze mówiąc, weszłam na poziom decyzyjny szybciej niż planowałam.
Ale zawsze starałam się spełniać swoje marzenia, nie odkładać ich na „święte nigdy”. Widziałam, jak wschodzi słońce na Goa, widziałam to też na wielu innych plażach, o których ludzie na ogół tylko śnią. Przetańczyłam wiele nocy, nie ma tygodnia żebym czegoś nie przeczytała i nie mówię tu o jakichś poradnikach „Jak osiągnąć sukces”, tylko o dobrej literaturze.
A facet… cóż, koło trzydziestki przyszedł moment, w którym zdecydowanie mogłam sobie powiedzieć, że kolej i na to. Miałam już własne mieszkanie kupione ze sporym wkładem własnym, więc bez stresu o jakieś astronomiczne raty. Do tego doktorat. I naprawdę niezłą sytuację zawodową – bez żadnej przesady mogę powiedzieć, że 90 proc. moich rówieśników i rówieśniczek mogłoby tylko pomarzyć o mojej pensji i warunkach pracy. Żeby było śmieszniej, nie musiałam tego okupić jakimś pracoholizmem w japońskim stylu. Po pracy zawsze miałam czas na siebie, spokojnie mogłabym też zacząć z kimś ten czas dzielić. Może nawet nie tylko z facetem, ale i dziećmi?
Ale tak się jakoś złożyło, że nie poznałam prawie nikogo. Było parę różnych historii, w tym jedna nawet dość gorąca. Ale nigdy nie umiałam przekroczyć tej szczególnej granicy, naprawdę się do kogoś zbliżyć, naprawdę się w tym zatracić. Choć do spraw osobistych starałam się podchodzić z takim samym entuzjazmem, jak do wszystkich innych dziedzin życia, coś nigdy nie pozwalało mi „skoczyć na główkę”. Nie, nie jestem ani „oziębła”, ani aseksualna, daleko mi też do uczuciowego chłodu. Dziś, z perspektywy tej 40. na karku myślę sobie czasem, że być może miałam problem z zaufaniem, że jakoś podświadomie odrzucałam możliwość, że moje poukładane życie może zależeć w jakiejś mierze od kogoś innego niż ja sama.
Tak, czuję coś w rodzaju pustki, na co dzień potrafię to głęboko ukrywać, nawet przed samą sobą. Ale są takie momenty, w których mam uczucie, że choć wygrałam w życiu naprawdę sporo, to tę jedną rzecz po prostu schrzaniłam. Szkoda, że to prawdopodobnie ta najważniejsza rzecz…

Napisz do autorki: agata.daniluk@natemat.pl