
Byli lekarzami, pielęgniarkami, salowymi, należeli do szeroko pojętego personelu medycznego warszawskich szpitali w granicach getta. Narażali życie dla ratowania innych – tych, na których Niemcy i tak wydali wyroki śmierci. A oni, nieprzejęci, robili wszystko, aby ulżyć im w nieludzkim cierpieniu. 22 lipca, w rocznicę rozpoczęcia przez okupantów wielkiej akcji likwidacyjnej getta warszawskiego, warto pochylić się nad losem tych cichych bohaterów.
Na łóżeczkach nie tylko po dwoje, ale i po troje, czworo dzieci. Jeżeli zdarzało się, że dziecko zdrowiało, często nie było już komu odebrać go ze szpitala. Dzień pracy coraz dłuższy, coraz większe zmęczenie pielęgniarek, które same słaniając się na nogach, przemywały odleżyny, układały obrzęknięte ciałka na boku, "podawały leki". Coraz częściej brakowało jedzenia, nawet tych głodowych racji. I był taki dzień, kiedy na sali "starszych dzieci" wygłodniałe szkielety rzuciły się na kocioł z zupą, przewróciły go odpychając pielęgniarkę, a potem zbierały rozlane pomyje z podłogi, chłeptały je, wydzierając sobie kawałki zgniłej brukwi.
Potem poszłyśmy do dzieci starszych i powiedziałam im, że to jest lekarstwo, żeby nic nie bolało. One mi uwierzyły i wypiły z kieliszka tyle, ile należało. Potem kazałam im się rozebrać, położyć się i przespać. Posłuchały się i położyły. Po kilkunastu minutach, nie pamiętam, po ilu, gdy po raz drugi weszłam do pokoju, to spały. A potem już nie wiem, co było dalej.
Tego dnia był taki mały chłopak, może ośmio-, może dziesięcioletni, i miał postrzał wątroby i nic mu nie można było pomóc, a ja jakoś tak przypadkiem stanęłam przy nim. Wtedy akurat otworzył oczy i spojrzał na mnie i wyciągnął rączkę, w której ściskał 50 groszy. Powiedział: "Daj mamie" - i umarł.
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
