Byli lekarzami, pielęgniarkami, salowymi, należeli do szeroko pojętego personelu medycznego warszawskich szpitali w granicach getta. Narażali życie dla ratowania innych – tych, na których Niemcy i tak wydali wyroki śmierci. A oni, nieprzejęci, robili wszystko, aby ulżyć im w nieludzkim cierpieniu. 22 lipca, w rocznicę rozpoczęcia przez okupantów wielkiej akcji likwidacyjnej getta warszawskiego, warto pochylić się nad losem tych cichych bohaterów.
– W tym piekle szalejącej śmierci Naczelna płakała nad tym jednym zgonem, którego można było uniknąć. Szpital był jej domem, dzieci chore, umierające były jej dziećmi. Umierała z każdym dzieckiem, którego nie można było uratować, zburzony szpital wciąż organizowała na nowo – tak o swej przełożonej, dr Annie Braude-Hellerowej, pisała dr Adina Blady-Szwajger, lekarka ze Szpitala Dziecięcego im. Bersohnów i Baumanów przy ul. Śliskiej (w getcie funkcjonował też Szpital Starozakonnych na Czystem). Obie na co dzień stykały się z wielkim cierpieniem najmłodszych. Pomagały i podtrzymywały na duchu. Czyż nie był to heroizm najwyższej próby?
Ten dzień to jedna z najtragiczniejszych dat w historii Warszawy. 22 lipca 1942 roku rozpoczynał niewyobrażalną gehennę mieszkańców żydowskiej zamkniętej dzielnicy w okupowanej przez Niemców Warszawie. Codziennie, przez dwa miesiące (do 21 września), kilka tysięcy Żydów żegnało się z życiem. Ginęli wskutek rozpylenia śmiercionośnego gazu w komorach Treblinki, już kilka godzin po transporcie.
Wmawiano im, że jadą do pracy. Wyprowadzani pod eskortą z kamienic, maszerowali na Umschlagplatz, gdzie pilnowano ich z karabinami w ręku, a potem wpędzano do towarowych wagonów. I tak codziennie. Ta mordercza niemiecka machina, a z czasem rutyna, zgładziła nawet 300 tys. ludzkich istnień. Ojców, matek, dzieci, bez wyjątku. Przynajmniej część z nich spodziewała się najgorszego. Ale kto miał ich uratować? Wśród maszerujących na "plac przeładunkowy" było wielu, którzy już wcześniej otarli się o śmierć. Ratunek zawdzięczali tylko poświęceniu gettowych lekarzy.
Warszawskie szpitale znajdujące się za wysokim ceglanym murem pełne były ludzi, którzy zrobili wszystko, aby choć chwilowo ulżyć potrzebującym w cierpieniu. Nawet gdy ruszyły deportacje, robili swoje. Wbrew wszystkiemu i jakiejkolwiek nadziei.
– Już było wiadomo, że coraz mniej jesteśmy zdolni do ratowania życia, a coraz bardziej stajemy się dawcami cichej śmierci – zapisała dr Blady-Szwajger. Jeśli nie ratować od śmierci, to przynajmniej przygotować na nią. Oswoić, pozwolić na doświadczenie jej w nie urągających człowiekowi okolicznościach czy warunkach. Kiedy przychodzili Niemcy, aby zabierać pacjentów na Umschlagplatz, rozwiązaniem wydawało się podanie podopiecznym zwiększonej dawki morfiny...
Lekarka była obyta z cierpieniem, często bowiem – pracując w filii szpitala Bersohnów i Baumanów na rogu ulic Żelaznej i Leszno – zanoszono do niej konające dzieci. Nierzadko szmuglujące jedzenie, które jakimś cudem uniknęły śmierci z rąk pełniącego w okolicy wartę sadystycznego niemieckiego żandarma, zwanego "Frankensteinem".
Śmierć każdego dziecka przeżywała też wspomniana dr Braude-Hellerowa. Nawet nie próbowała się ratować. Obserwowała wywózki setek tysięcy ludzi, a gdy getto obróciło się już w całkowitą perzynę – po stłumieniu przez Niemców żydowskiego powstania w maju 1943 roku – zginęła w jego ruinach. Doktor Blady-Szwajger przeżyła. Aż do śmierci w 1993 roku dawała niezwykłe świadectwo.
Poświęcenie lekarzy i całego personelu medycznego szpitali getta nie przejawiało się wyłącznie w ratowaniu, bez względu na okoliczności, ludzkiego życia. Robiono też wszystko, aby ocalić od zapomnienia wiedzę o żydowskim cierpieniu. W tym celu prowadzono nawet badania naukowe! Szczegółowego opracowania doczekał się zwłaszcza problem głodu, tak wszechobecny i śmiercionośny. Efektem była wydana po wojnie praca "Choroba głodowa. Badania kliniczne nad głodem, wykonane w getcie warszawskim z roku 1942".
Marsz pamięci organizowany 22 lipca przez Żydowski Instytut Historyczny zakończy się właśnie na ul. Śliskiej. W miejscu, gdzie niegdyś najmłodszych pacjentów traktowano z troską, na jaką zasługiwały. Zwyczajnie, po ludzku.
Na łóżeczkach nie tylko po dwoje, ale i po troje, czworo dzieci. Jeżeli zdarzało się, że dziecko zdrowiało, często nie było już komu odebrać go ze szpitala. Dzień pracy coraz dłuższy, coraz większe zmęczenie pielęgniarek, które same słaniając się na nogach, przemywały odleżyny, układały obrzęknięte ciałka na boku, "podawały leki". Coraz częściej brakowało jedzenia, nawet tych głodowych racji. I był taki dzień, kiedy na sali "starszych dzieci" wygłodniałe szkielety rzuciły się na kocioł z zupą, przewróciły go odpychając pielęgniarkę, a potem zbierały rozlane pomyje z podłogi, chłeptały je, wydzierając sobie kawałki zgniłej brukwi.
Dr Adina Blady-Szwajger
Potem poszłyśmy do dzieci starszych i powiedziałam im, że to jest lekarstwo, żeby nic nie bolało. One mi uwierzyły i wypiły z kieliszka tyle, ile należało. Potem kazałam im się rozebrać, położyć się i przespać. Posłuchały się i położyły. Po kilkunastu minutach, nie pamiętam, po ilu, gdy po raz drugi weszłam do pokoju, to spały. A potem już nie wiem, co było dalej.
Dr Adina Blady-Szwajger
Tego dnia był taki mały chłopak, może ośmio-, może dziesięcioletni, i miał postrzał wątroby i nic mu nie można było pomóc, a ja jakoś tak przypadkiem stanęłam przy nim. Wtedy akurat otworzył oczy i spojrzał na mnie i wyciągnął rączkę, w której ściskał 50 groszy. Powiedział: "Daj mamie" - i umarł.