
Aż 58 proc. Polaków wierzy w zabobony. Tak przynajmniej wynika z przeprowadzonego przez OBOP sondażu. Wśród kobiet ten wskaźnik jest jeszcze wyższy – wierzą dwie na trzy. A większość z nich zapewne wierna jest czerwonym kokardkom.
Zwyczaj przyczepiania kokardek jest znany od pokoleń. Już w średniowieczu rodzice, aby uchronić swoje dzieci przed śmiercią, przywiązywali potomstwu do ręki czerwoną nitkę. Czerwoną, bo wierzono, że ten kolor chroni przed złem. Wiara ta przetrwała do dzisiaj.
U nas na Podlasiu każde dziecko po urodzeniu dostaje na rękę czerwoną kokardkę. Później, gdy wychodzi się z nimi na spacery, wstążkę przyczepia się do wózka, żeby żadna inna osoba nie rzuciła na dziecko uroku. Często jest przecież tak, że obcy ludzie podchodzą do dziecka i mówią "o, jaki piękny synek" czy "o, jaka piękna córka", a przecież nie zawsze mówią to, co pomyślą. Przecież mogą zauroczyć dziecko
Dziś czerwone wstążki przybierają formę mody. Są talizmanem, który mówi: "dbam o swoje dziecko". Są też formą przynależności do innych kobiet, wychowujących córkę czy syna. – To jest zaraźliwe. Jeśli jedna kobieta przyczepiła kokardkę do wózka, to od razu robi to druga, wierząc, że przez to zwiększa poziom bezpieczeństwa swojego dziecka – mówi Barbara Stawarz.
NIE dla czerwieni
Jednak nie każdy wierzy w takie magiczne myślenie. W internecie jest szereg komentarzy, które wyśmiewają kobiety wierzące w moc "amuletu": – Dla mnie jako osoby, która już kilka lat zna Jezusa Chrystusa, było zaskoczeniem, że w XXI wieku ciągle żywe są wśród ludzi przesądy i gusła. Może gdybym nie znała Pana to pewnie ze strachu przed „złymi oczami” obwiesiłabym cały wózek czerwonymi wstążkami. Te sytuacje jednak posłużyły mi tylko do tego, by głosić Ewangelię moim rozmówczyniom. „Moje dziecko strzeże sam Bóg” odpowiadałam – pisze Ewa Brzostek.