Reportaż "Superwizjera" rzuca nowe światło na polskich neonazistów. Na zdjęciu poglądowym manifestacja ONR.
Reportaż "Superwizjera" rzuca nowe światło na polskich neonazistów. Na zdjęciu poglądowym manifestacja ONR. Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Reklama.
Pamiętam, kiedy jeszcze jako dzieciak byłem z rodzicami na wakacjach nad polskim morzem. Nie pamiętam który to był rok, ale chodziłem do podstawówki, wtedy jedynie sześcioletniej, więc byłem generalnie dzieciakiem, który miał niewielkie pojęcie o życiu i o czymkolwiek istotnym.
Pogoda, jak to nad Bałtykiem, nie zachwycała. Leżałem na plaży znudzony, bo o kąpieli w morzu raczej nie było mowy. Czytałem jakieś pismo. Dzisiaj już nie pamiętam, czy to było czasopismo o grach komputerowych (co innego mogło interesować małego chłopca na początku XX wieku), w której się znalazło miejsce na obszerne materiały dotyczące historii czy po prostu jakaś gazeta. Ale to zupełnie nieistotne.
Istotne było to, że owa lektura była dla mnie pierwszym głębszym zetknięciem (historię w szkole już miałem, ale nie na tym poziomie szczegółowości) z hitlerowskim Planem Barbarossa. Planem podbicia Związku Radzieckiego. Nie mam zielonego pojęcia, kto był autorem tamtego tekstu, ale chylę przed nim czoła. Po pierwsze: napisał go tak, że zainteresował dziecko. Wydaje mi się, że ubrał to w takie słowa, że bardziej traktowałem ten tekst jak książkę fabularną, żeby nie powiedzieć że właśnie grę.
Po drugie: narracja w tekście była zbudowana tak sprytnie, że ja, dzieciak bez większej świadomości historycznej, w trakcie lektury wręcz "trzymałem kciuki" za Niemców. Tak, za Niemców, bo pewnie nie rozumiałem wtedy takiego pojęcia jak "naziści". Kto z nas się nigdy nie solidaryzował z bohaterem książki? Ja miałem wtedy takie odczucie. W miarę lektury mój żal rósł, bo z wielkich planów nic nie wychodziło. Wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Zresztą według wielu historyków gdyby Hitler wtedy nie ruszył na państwo Stalina, nie przegrałby wojny. Albo przegrał ją później.
Życie to nie gra czy książka
Po co w ogóle o tym wspominam? To pierwsza rzecz, która mi stanęła przed oczami po seansie "Superwizjera", którego dziennikarze dostali się pomiędzy – co tu dużo mówić – ludzi skrajnie zafascynowanych nazizmem. Przyjęło się mówić, że z pewnych dziecięcych głupot się wyrasta. Wyrasta się z popierania Janusza Korwin-Mikkego, wyrasta się z biegania po garażach i wyrasta się z rzucania z kolegami mirabelkami. Wtedy nad morzem też zakończyłem lekturę i zająłem się czymś innym. Bieganiem po plaży, męczeniem ojca, czymkolwiek.
Tymczasem w 2017 roku w Polsce są ludzie, którzy jawnie tęsknią do Adolfa Hitlera. To nawet nie chodzi o to, że są zafascynowani ideologią narodowego socjalizmu, chociaż są dorośli i powinni samodzielnie rozumować. Trudno, niech będzie i tak. Ale jak można tak jawnie tęsknić za Hitlerem?
logo
Fot. Krzysztof Karolczyk / Agencja Gazeta
"Za Hitlera i naszą ojczyznę, ukochaną Polskę" – słychać w głośnym reportażu Superwizjera. Trudno nawet się doliczyć, w ilu aspektach jest to absolutnie żałosne zdanie. Po pierwsze to policzek dla bliskich tych ludzi, którzy dzisiaj podniecają się Hitlerem, a kilkadziesiąt lat temu rodzina każdego z nich na pewno straciła kogoś w trakcie wojny. Po drugie to skrajna porażka państwa – zwłaszcza państwa PiS zafascynowanego polityką historyczną. Po trzecie to policzek dla policji, która albo nie potrafiła, ale nawet nie chciała zinfiltrować tego środowiska. Z całym szacunkiem dla tytanicznej pracy dziennikarzy "Superwizjera" – ja bym tego pewnie nie zrobił, ale skoro oni mogli, to powinny i służby. Po czwarte to przejaw skrajnej degeneracji umysłowej. Hitler każdego z tych mędrców, którzy obchodzili jego urodziny, wsadziłby do komory gazowej. Tylko za to, że są Polakami.
Równie porażający jest brak reakcji. Politycy w ogóle odcięli się od tej sytuacji. Ziobro jedynie zapowiedział śledztwo, z którego może nic nie wyniknąć, Brudziński odbył naradę z policją. I cisza.
Naziści mają się coraz lepiej
I niech nikt nie myśli, że to banda frustratów, którzy spotykają się na jakimś wzgórzu na końcu świata i zapalają nasączoną podpałką do grilla swastykę. O nie, to ludzie dobrze znani. To przecież ludzie związani z "Dumą i Nowoczesnością", organizacją... pożytku publicznego. Możecie ich spotkać co roku. Wiecie gdzie. Na Marszu Niepodległości. To ta impreza, gdzie podobno są sami patrioci, a okazuje się, że neonaziści z krwi i kości są ukryci w szeregu "zwykłych" narodowców.
Pozostaje więc nadzieja, że kościelni hierarchowie w końcu przejrzą na oczy i przestaną się bratać z degeneratami, jeśli ostatnia bójka na Jasnej Górze to było za mało. Że politycy, którzy tak chętnie chcą zmieniać ustawę o dostępie do broni, w końcu zrozumieją, że to właśnie tacy ludzie jako pierwsi z niej skorzystają. I że ludzie przestaną się łudzić, że w prawicowych marszach biorą udział wyłącznie ludzie szczerze zatroskani o Polskę. O nie – tam idą ludzie, którzy często Polaków zwyczajnie nienawidzą.
Trzeba też pamiętać, że materiał "Superwizjera" to żaden jednostkowy przypadek. Bo chyba pamiętacie ostatnią wypowiedź byłego już rzecznika Młodzieży Wszechpolskiej o separatyzmie rasowym? Zdjęcie Leona Degrelle (SS-mana lubianego przez Hitlera) na twitterowym profilu rzecznika mazowieckiego ONR? Okrzyki "sieg heil" na Marszu Niepodległości?
Już w 2009 roku Mateusz S. Pseudonim Sitas, obecny przewodniczący stowarzyszenia, został skazany za przestępstwa rasistowskie. ABW w jego mieszkaniu znalazła materiały z symbolami hitlerowskiego państwa, w tym – jak podaje TVN24 – zdjęcia młodzieńca przypominającego Mateusza S. w obozie w Auschwitz. Wykonującego salut rzymski. Jeśli to rzeczywiście był on, to najwyraźniej z tego nie wyrósł.
"Był prawdziwym dżentelmenem. Był bardzo przyzwoitym człowiekiem. Nigdy nie przeklinał i nie pozwalał na złe zachowania" – mówią na nagraniu ludzie sympatyzujący z Hitlerem. Może i nie przeklinał, ale odpowiadał za śmierć kilku milionów Polaków. Ale oj tam, oj tam.