Gdy PMPG, wydawca "Filmu", poinformował o zamknięciu tytułu, w internecie zawrzało. Szybko powstała petycja przeciwko zamknięciu miesięcznika. Niestety, wątpliwe, by protest coś zmienił – trzeba było głosować portfelem, gdy był na to czas.
"Film" ukazywał się w Polsce, z przerwami, od 1946 roku. Wychował niejedno pokolenie kinomaniaków, swojego czasu uznawany był za filmową wyrocznię w Polsce. Gdy PMPG poinformowało o zamknięciu miesięcznika, czytelnicy zaczęli się oburzać.
Petycja jest, "Filmu" nie ma
Już kilka dni później w internecie pojawiła się petycja, w której internauci dopraszają się pozostawienia "Filmu" na rynku. Jak podkreślają, nie tylko jest to pismo z ogromną tradycją, ale i coraz lepszymi wynikami finansowymi – od kiedy naczelnym magazynu został Tomasz Raczek, sprzedaż "Filmu" wzrosła o 10 proc.
Niestety, na protesty jest już za późno. Głosowanie emocjami w internecie nie przywróci "Filmu" na rynek, bo wydawca pisma nie mógł znaleźć inwestora zainteresowanego włożeniem pieniędzy w miesięcznik. Tylko dlaczego dzieje się tak, że zaczynamy protestować, gdy dana marka umiera, a wcześniej niespecjalnie przejmujemy się jej losem – i często nawet nie kupujemy danego produktu?
Kiedy coś nam zabiorą
Patrząc szerzej na sytuacje, nie tylko w mediach, gdy jakaś marka upada i nagle zaczynają się protesty, zazwyczaj działa mechanizm reaktancji. Czyli... – Negatywne emocje, opór i protesty narastają, gdy zostanie ograniczona w jakiś sposób wolność człowieka. W przypadku konsumenta będzie to wolność wyboru. Poprzez zniknięcie produktu, zmniejszają się nasze możliwości wyboru i to budzi sprzeciw. Jest to też pewne zaburzenie istniejącego status quo – tłumaczy dr Wojciech Cwalina, psycholog konsumencki ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.
W przypadku "Filmu" nie mieliśmy jednak do czynienia z reaktancją, a na całą sytuację złożyło się kilka czynników. Jak wskazuje dr Cwalina, protestujący internauci to może być po prostu grupa wiernych fanów. To wyjaśnienie o tyle prawdopodobne, że petycję podpisało póki co niecałe 500 osób. Tymczasem średnia sprzedaż miesięcznika w styczniu i lutym 2013 wyniosła 19 223 egzemplarze, a na samym Facebooku magazyn ma ponad 4 tysiące fanów.
Taką tezę zdają się potwierdzać komentarze przy podpisach do petycji:
Z drugiej strony, dr Cwalina nie wyklucza, że część fanów nie kupowała pisma, a jedynie korzystała z jego strony internetowej – i teraz, gdy jedno z ich źródeł informacji ma zniknąć, zaczynają protestować.
Konsumencka nostalgia
Nie należy jednak zapominać, że w przypadku starych i znanych marek – a taką "Film" niewątpliwie był – do głosu u protestujących dochodzi nostalgia. – Ważniejsze jest wtedy przywiązanie do danej marki, a nie to, co faktycznie się w niej zawiera – podkreśla nasz rozmówca. Nostalgia może wywoływać protesty nawet u osób, które pisma nie kupowały – i tutaj najlepiej widać głosowanie emocjami, a nie portfelem.
Takie protesty to też jedna z cech internetu. – Wystarczy żeby jedna osoba zrobiła petycję i wiele kolejnych po prostu do tego dołączy – stwierdza dr Cwalina.
Ta zasada dotyczy w zasadzie każdej deklarowanej aktywności w internecie. Nieważne, czy chodzi o petycję w sprawie zamknięcia magazynu, o wzięcie udziału w jakimś evencie czy protest przeciwko czemuś – zawsze wielu internautów po prostu, bezrefleksyjnie, dołączy do takiego wydarzenia. Nierzadko – bo wypada, bo tak robią znajomi, więc nie chcemy zostać uznani za ignorantów.
"Film" jest jeden!
Dr Cwalina zaznacza, że w branży mediów takie zjawisko jest wyraźniejsze. Gdy pojawia się informacja o zamknięciu danego medium, internauci zaczynają walkę o tytuły. Zdaniem dr Cwaliny może to być spowodowane tym, że do danych mediów mocno się przywiązujemy i często nie ma dla nich zamiennika. – W przypadku zwykłych produktów, gdy istnieje ich zamiennik, ta nostalgia się zaciera – podkreśla psycholog.
Medioznawca i nasz bloger Damian Muszyński potwierdza, że w przypadku "Filmu" do głosu dochodzi nostalgia i typowe dla internetu oburzenie. – "Film" to tradycja i na pewno wiele osób uważa, że warto ją pielęgnować. Podobnie było, gdy zamykano "Bluszcz". Był wtedy taki front jedności, ale nic z tego nie wyszło. Z jednej strony wyrażano tęsknotę za czymś, co odchodzi, a z drugiej zabrakło skutecznej realizacji pomysłu odrodzenia pisma – ocenia Muszyński.
Oburzeni na kanapie
Nasz bloger zaznacza, że nie należy się temu za bardzo dziwić, bo przecież do tego, by wskrzesić nawet miesięcznik, trzeba mieć odpowiednie narzędzia wydawnicze, pieniądze, kogoś, kto wszystko zorganizuje. A internauci protestować mogą, ale dopóki wystarczy, że klikną.
– To tylko głos, który mówi: nie zgadzamy się, nie podoba się nam to. Kliknięcie "lubię to" czy dołączenie do petycji to najprostsze czynności. Ale gdyby spytać internautów, co by zrobili dla ratowania pisma lub czy wpłaciliby pieniądze na ten cel, to zdecydowałby się może co dziesiąty, co dwudziesty – przekonuje Muszyński.